Maria Valtorta "Poemat Boga-Człowieka" |
|
Ofiarowanie Jezusa Bogu w
Świątyni
Napisane 1 lutego 1944. A, 1679-1688
(por. Łk 2, 21-38)
Widzę, jak z bardzo skromnego domku wychodzi para ludzi. Po
zewnętrznych schodkach zstępuje młodziutka Matka, trzymająca w ramionach
dziecko, owinięte białym płótnem. Poznaję, że to nasza Mama. Jak zawsze jest
blada, jasnowłosa, zwinna i w całej postaci tak pełna wdzięku. Ubrana na biało i
osłonięta bladoniebieskim płaszczem. Na głowie ma biały welon. Niesie bardzo
ostrożnie Swe Dziecko. U stóp schodów czeka na Nią Józef trzymający szarego
osiołka. Ubranie Józefa jest jasnobrązowe, tak szata jak i płaszcz. Patrzy na
Maryję i uśmiecha się. Kiedy Matka Jezusa podchodzi do osła, Józef przekłada
przez lewe ramię wodze i bierze na chwilę śpiące spokojnie Dzieciątko, żeby
Maryja mogła wygodnie usiąść w siodle. Potem podaje Jej Jezusa i ruszają w
drogę.
Józef idzie obok, trzymając osła za uzdę. Patrzy uważnie, by
się nie potykał i szedł równo. Maryja trzyma Jezusa na kolanach i zakrywa połą
płaszcza, jakby obawiała się, że zaszkodzi Mu zimno. Małżonkowie mówią niewiele,
ale często uśmiechają się do siebie.
Dosyć marna droga ciągnie się przez ogołocone o tej porze roku
pola. Mijają ich lub wyprzedzają inni wędrowcy. Nie ma ich zbyt wielu.
Potem pojawiają się nagle domy i mury otaczające miasto.
Małżonkowie wchodzą przez bramę i zaczyna się przejazd po miejskim bruku. Droga
staje się coraz trudniejsza, bądź to z powodu ruchu, który co chwilę zatrzymuje
osła, bądź to dlatego że on sam potyka się na kamieniach albo wpada do dziur po
brakujących kamieniach brukowych. Porusza się przeszkadzając Maryi i
Dziecku.
Wąska droga jest nierówna, trudna, wznosi się powoli. Prowadzi
pomiędzy wysokimi domami o ciasnych i niskich wejściach oraz nielicznych oknach
od strony drogi. W górze – między domami, między tarasami – widać skrawki
błękitnego nieba. W dole, na ulicy, jest ludno i gwarno. Mijają ludzi
przechodzących pieszo lub na osłach. Inni prowadzą juczne zwierzęta, które idą
za tarasującą drogę karawaną wielbłądów. W pewnej chwili, czyniąc wiele hałasu
swym krokiem i bronią, przechodzi patrol rzymskich legionistów. Potem znika za
łukiem wąskiej, bardzo kamienistej uliczki.
Józef skręca w lewo w nieco szerszą, ładniejszą ulicę. W jej
głębi widzę znany mi już pas murów uwieńczonych blankami.
Maryja zsiada z osiołka przy bramie, gdzie znajduje się coś w
rodzaju miejsca postoju dla zwierząt. Mówię “miejsce postoju”, bo jest to rodzaj
szopy lub raczej wiaty usłanej słomą i zaopatrzonej w paliki z kółkami, które są
przeznaczone do przywiązywania czworonogów. Józef daje nadbiegającemu chłopcu
kilka monet, żeby kupić trochę siana, po czym czerpie kubeł wody ze znajdującej
się w kącie prymitywnej studni i poi osiołka.
Potem wraca do Maryi. Razem wchodzą w obręb Świątyni. Udają się
najpierw do krużganków, gdzie znajdują się ci, których Jezus później tak
wychłostał: sprzedawcy synogarlic i baranków oraz wymieniający pieniądze. Józef
kupuje dwa białe gołębie. Pieniędzy nie wymienia. Sądzę się, że ma już to, czego
potrzebuje.
Józef i Maryja idą w stronę bocznej bramy, do której prowadzi
osiem schodów, takich jakie zdają się posiadać wszystkie [pozostałe] bramy, bo
sześcian samej Świątyni jest wyżej niż pozostała część gruntu. Brama ta ma duży
przedsionek, mniej więcej taki – żeby dać jakieś wyobrażenie o niej – jaki mają
bramy w naszych miejskich kamienicach. Jest jednak szerszy i ozdobiony.
Wewnątrz, po prawej i lewej stronie, znajdują się dwie czworokątne konstrukcje,
jakby dwa ołtarze. Trudno od razu zrozumieć, do jakiego celu służą. Wyglądają
jak płytkie misy, gdyż ich wnętrze jest niższe od brzegu zewnętrznego,
podwyższonego o kilka centymetrów.
Nadchodzi kapłan. Nie wiem, czy przywołał go Józef, czy sam
przyszedł. Maryja podaje mu dwa biedne gołąbki, a ja – domyślając się, jaki los
je czeka – patrzę w inną stronę. Przyglądam się zdobieniom bardzo masywnego
portalu, sufitu i przedsionka. Dostrzegam kątem oka, że kapłan chyba kropi
Maryję wodą. Z pewnością jest to woda, gdyż nie widzę plam na Jej ubraniu. Potem
Maryja wraz z Józefem – po oddaniu kapłanowi gołąbków i garstki monet (o czym
zapomniałam powiedzieć) – wchodzi na teren właściwej Świątyni. Przed Nią idzie
kapłan.
Rozglądam się na wszystkie strony. To miejsce jest bardzo
ozdobione. Rzeźby głów anielskich, palmy i ornamenty na kolumnach, ścianach,
suficie. Światło wślizguje się przez umieszczone w ścianach osobliwe, wąskie i
długie – oczywiście bez szyb – ukośnie wycięte okna. Sądzę, że są wykonane w ten
sposób, aby uniemożliwić wlewanie się wody podczas gwałtownej ulewy.
Maryja idzie aż do pewnego miejsca, potem zatrzymuje się. Kilka
metrów przed Nią znajdują się następne schody, na których stoi inny rodzaj
ołtarza, a za nim – jakaś odmienna konstrukcja.
Spostrzegam, że dotąd mylnie sądziłam, iż znajduję się w
Świątyni. Teraz widzę, że jestem w tym, co okala prawdziwą i właściwą Świątynię
– czyli [Miejsce] Święte – dokąd, jak się zdaje, nie może wejść nikt, poza
kapłanami. To, co zdawało mi się Świątynią, jest tylko zamkniętym przedsionkiem.
Otacza on z trzech stron samą Świątynię, w której znajduje się Tabernakulum. Nie
wiem, czy wyrażam to dobrze, bo nie jestem ani inżynierem, ani architektem.
Maryja ofiarowuje Dziecko. Przebudziło się Ono i niewinnymi
oczkami patrzy wokół Siebie i na kapłana. Spogląda zdumionym spojrzeniem
niemowląt, mających niewiele dni. Kapłan bierze Je na ręce i podnosi, wyciągając
w górę ramiona. Twarz ma zwróconą w stronę Miejsca Świętego. Stoi przy czymś w
rodzaju ołtarza, umieszczonego na tych schodach. Obrzęd zakończył się. Dziecię
wraca do Mamy, a kapłan odchodzi.
[por. Łk 2,25-35] Są tam ludzie, którzy przyglądają się z
zaciekawieniem. Pośród nich toruje sobie z trudem drogę zgarbiony, wsparty na
lasce starzec. Musi być bardzo stary. Myślę, że ma ponad osiemdziesiąt lat.
Zbliża się do Maryi i prosi, żeby mu na chwilę podała Maleństwo. Maryja zgadza
się z uśmiechem.
Symeon – o którym zawsze myślałam, że należał do klasy kapłanów
– jest zwykłym wiernym, przynajmniej sądząc po szacie. Bierze Dziecko na ręce,
całuje. Jezus uśmiecha się do niego Swoim niemowlęcym sposobem. Zdaje się
obserwować go z zaciekawieniem, bo starzec śmieje się i równocześnie płacze.
Jego łzy, wpływające pomiędzy zmarszczki, tworzą połyskliwy haft i perlą długą
białą brodę, ku której Jezus wyciąga rączki. To Jezus, ale też maleńkie dziecko.
Wszystko więc, co się przed Nim porusza, przyciąga Jego uwagę. Bardzo chce to
chwycić, żeby lepiej zrozumieć, co to jest. Maryja i Józef uśmiechają się, a
obecni podziwiają piękno Maleństwa.
Słyszę słowa świętego starca i widzę zaskoczone spojrzenie
Józefa, wzruszenie Maryi oraz to, co się dzieje w małym tłumie. Jedni są
zdumieni i poruszeni, w innych słowa starca wywołują wesołość. Do nich należą
między innymi nadęci, brodaci mężczyźni, członkowie Sanhedrynu. Kiwają oni
głowami i patrzą na Symeona z drwiącym współczuciem. Zapewne myślą, że mu się ze
starości pomieszało w głowie.
Uśmiech Maryi gaśnie i twarz oblewa się większą bladością,
kiedy Symeon przepowiada Jej cierpienie [por. Łk 2,34-35]. Chociaż Maryja wie,
to jednak te słowa ranią Jej ducha. Staje więc bliżej Józefa, żeby dodać sobie
otuchy. Tuli z miłością Dzieciątko do piersi i ze spragnioną duszą chłonie słowa
Anny, [córki Fanuela]. Niewiasta ta lituje się nad Jej cierpieniem i zapowiada,
że w godzinie boleści Przedwieczny złagodzi je nadprzyrodzoną mocą. Mówi:
«Niewiasto! Temu, który dał Zbawiciela Swemu ludowi, nie
zabraknie mocy, by dać Ci Swego anioła i ukoić Twój płacz. Wielkim niewiastom w
Izraelu nie zabrakło nigdy pomocy Pana, a Ty jesteś znacznie większa niż Judyta
i Jael. Nasz Bóg da Ci serce z najszczerszego złota, żebyś mogła wytrwać w morzu
boleści, przez co staniesz się największą Niewiastą pośród stworzeń: Matką. A
Ty, Dziecię, wspomnij na mnie w godzinie Twej misji.»
I na tym widzenie ustaje.
Maria
Valtorta Poemat Boga-Człowieka do kupienia w Księgarni SANCTUS
|