Życie i śmierć życia konsekrowanego |
|
Benedict Groeschel CFR
Wielu żyjących do dziś starszych ludzi pamięta, iż uczyła ich, formowała
i opiekowała się nimi imponująca armia księży oraz sióstr i braci zakonnych.
Większość owych zgromadzeń znajduje się dziś w stanie upadku – średnia wieku ich
członków oscyluje w granicach późnej siedemdziesiątki, a nowych powołań nie
widać.
Truizmem powszechnie akceptowanym aż do ostatnich dekad dwudziestego stulecia
było, iż gdziekolwiek istniał Kościół katolicki, wszędzie tam obecni byli
przedstawiciele życia konsekrowanego: wspólnoty zaślubionych Bogu mężczyzn i
kobiet wiodących prosty, skromny żywot pełen wspólnej modlitwy i pracy na rzecz
chrześcijańskiej posługi oraz świadectwa o Królestwie Bożym. Należeli do
zgromadzeń jednoznacznie podejmujących trud odpowiedzi na ewangeliczne wezwanie
do porzucenia swych rodzin, ojczyzn i wszystkiego, co posiadają, by podążyć za
Jezusem. Podobne, choć nie tak liczne wspólnoty istniały w Cerkwi
prawosławnej.
Wielu żyjących do dziś starszych ludzi pamięta, iż uczyła ich, formowała
i opiekowała się nimi imponująca armia księży oraz sióstr i braci zakonnych. W
przeddzień Soboru Watykańskiego II w samych Stanach Zjednoczonych liczyła ona co
najmniej trzysta tysięcy osób, i szeregi te nieustannie rosły. Od trapistów po
jezuitów, od klauzurowych karmelitanek po Siostry Miłosierdzia – osoby
konsekrowane można było spotkać na każdym kroku: czy to odprawiające liturgię,
czy przewodniczące powszechnym modlitwom Kościoła, czy też na rozmaite sposoby
posługujące wiernym, zwłaszcza ubogim i chorym.
Większość owych zgromadzeń znajduje się dziś w stanie upadku – średnia wieku
ich członków oscyluje w granicach późnej siedemdziesiątki, a nowych powołań nie
widać. Moje własne doświadczenie potwierdza tę smutną prawdę. W roku 1951
wstąpiłem do zakonu kapucynów w prowincji Detroit liczącej wówczas z górą
siedmiuset zakonników. Kapucyni stanowili czwarte co do liczebności męskie
zgromadzenie w Kościele, które ponadto dostarczyło w naszych czasach takich
przykładów świętości jak Ojciec Pio z Pietrelciny, obecnie już kanonizowany, czy
Sługa Boży Solanus Casey, którego rychłej beatyfikacji oczekujemy. W chwili mego
wstąpienia do zakonu samych nowicjuszy było w prowincji Detroit stu
pięćdziesięciu. Dziś nowicjat tejże prowincji liczy mniej niż dwunastu chętnych
do zakonu.
Na tle powyższego obrazu upadku należy jednak ostatnimi laty odnotować
powstawanie nowych wspólnot – zakładanych przez ludzi głęboko oddanych
Kościołowi, powszechnie zwanych pokoleniem Jana Pawła II. Sam należę do ruchu
reformatorskiego zainicjowanego przez ośmiu kapucynów, zwanego franciszkanami
odnowy (Franciscan Friars of Renewal). Zgromadzenie liczy obecnie stu piętnastu
braci i dwadzieścia pięć sióstr. Wielu ludzi pyta mnie – jako że jestem
przełożonym wspólnoty – „Jak wam się udaje kwitnąć na pustyni?”. Niekiedy pada
też inne pytanie: „Co zrobić w celu odrodzenia życia zakonnego?” Wiele nad tymi
pytaniami rozmyślam.
Kiedyś – jako zakonnik z dwudziestoletnim już stażem – natknąłem się na pewną
pracę z dziedziny antropologii psychologicznej, która skłoniła mnie do
podejrzenia, iż życie konsekrowane zaczyna zmierzać w niewłaściwym kierunku. W
strukturach i postawach wielu wspólnot zakonnych, nawet tych największych i
najbardziej szacownych, pojawiały się już wówczas poważne pęknięcia. Zagłębiwszy
się zatem w lekturę wspomnianej książki – The Ritual Process, autorstwa
wybitnego antropologa-psychologa, Victora Turnera – zostałem porażony
antropologicznymi aspektami życia konsekrowanego, które w niekończącej się
debacie na temat uzdrowienia zakonów wydają się zupełnie uchodzić uwadze.
Odkryłem, na przykład, że życie zakonne jest starsze od chrześcijaństwa i
wykracza poza nie. Buddyjskie czy hinduistyczne formy takiego życia –
zakładające podstawowe rygory ubóstwa, czystości i posłuszeństwa – istniały
setki lat przed wyjściem na pustynię pierwszych chrześcijańskich anachoretów i
cenobitów we wczesnych wiekach prześladowanego Kościoła.
Naśladując przykład takich świętych, jak Antoni z Egiptu, Paweł Pustelnik
i były legionista rzymski, Pachomiusz, mężczyźni i kobiety ruszali drogą życia
zaślubionego Bogu. Istotną, choć często nie dostrzeganą cechą owego życia jest
tak zwana liminalność – stan bycia outsiderem w stosunku do ustalonego porządku
każdej społeczności, nawet charakteryzującej się silną religijnością i
uznawaniem wartości.
Termin „liminalność” pochodzi od łacińskiego słowa limen oznaczającego „próg”
lub „krawędź” i odnosi się w tym przypadku do ludzi żyjących poza normami
przyjętymi w danej społeczności. Bezsprzecznie, czystość, ubóstwo i
posłuszeństwo mistrzowi duchowemu bądź przełożonemu stawiają człowieka poza
porządkiem, którego normę stanowi życie rodzinne i dziedziczenie. Ludzie pokroju
św. Benedykta, św. Franciszka czy – w naszych czasach – Matki Teresy z Kalkuty
dostarczają oczywistego przykładu osobowości liminalnych. Wiele miejsca poświęca
też Turner badaniu liminalności wczesnego franciszkanizmu.
Osoby liminalne w istotny sposób różnią się od najbardziej nawet prawych i
cnotliwych członków społeczności. Nic w tym złego, jakkolwiek każdego naśladowcę
Chrystusa musi cechować jakiś stopień liminalności. Zauważamy to na przykładzie
świętych członków rodzin królewskich: św. Ludwika IX czy św. Elżbiety
Węgierskiej, którzy pod wytwornym strojem monarszym nosili franciszkański habit
i z radością gorliwie służyli ubogim. Każdy obznajomiony z zagadnieniem upadku
życia konsekrowanego wie, iż liminalność została niemal zupełnie zatracona, z
wyjątkiem nowych wspólnot i garści starych, wyjątkowo trzymających pion.
Zadawszy pytanie: „Cóż mogło spowodować taki upadek życia konsekrowanego?”,
uświadamiamy sobie, iż w odpowiedzi usłyszymy ponurą historię obejmującą z górą
cztery dekady. Nie zdziwi ona jednak nikogo, kto zna historię Kościoła i rozumie
antropologię. Po prostu nie da się działać wbrew prawom ludzkiej natury
odzwierciedlonym w antropologii psychologicznej – nawet tym, które jak
liminalność dotyczą jedynie drobnej, wyselekcjonowanej grupy – nie powodując
katastrofalnych skutków, czego przykładu dostarczają chociażby podejmowane
obecnie próby bezmyślnej ingerencji w zagadnienia dotyczące rodziny i życia
małżeńskiego. To nic innego jak usiłowanie wyhodowania gruszek na wierzbie.
Upadek wielkich i szacownych zakonów, zarówno męskich, jak i żeńskich,
spowodowało jednoczesne sprzężenie wielu czynników. Katastrofę tę trafnie opisał
znany antropolog, Gerald Arbuckle SM, na kartach dwóch ważkich prac: Strategies
for Growth in Religious Life oraz Out of Chaos: Reforming Religious
Congregations. Życie konsekrowane – dowodzi Arbuckle – padło ofiarą tej samej
rewolucji kulturalnej, która zrujnowała rodzinę oraz szkolnictwo wyższe pod
koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Niestety, konsekrowani katolicy
– nauczeni nie myśleć samodzielnie – w owczym pędzie popłynęli z jej prądem.
Wielu najbardziej natarczywie domagających się burzenia fundamentów życia
zakonnego opuściło swe zgromadzenia, dokładnie uprzednio wypatroszywszy ich
konstytucje. Członkowie zakonów szczerze pragnący wieść życie duchowe pozostali
bez efektywnego przewodnictwa.
Podczas pewnego seminarium pewna świetnie wykształcona i pełna dobrych
chęci zakonnica z szacownego zgromadzenia nauczającego zauważyła ze łzami w
oczach: „Przecież robiliśmy wszystko tak, jak nas nauczono!” Nieuchronnie nasuwa
się pytanie: „Kto was nauczył?”. Chrześcijańscy zakonnicy zostali bez wyjątku
powołani do życia Ewangelią: podążania za nauką Pisma Świętego oraz tradycją
Ojców Kościoła i świętych. Te odwieczne źródła zostały jednak niemal całkowicie
zignorowane. Miejsce Ewangelii i świętego nauczania zajęły niepewne teorie
psychologiczne, z których większość dziś już spoczywa na śmietniku historii. Do
życia duchowego wprowadzono elementy obce i zupełnie doń nie pasujące – część z
nich zapożyczywszy z błędnie pojętych tradycji azjatyckich. Wystarczy spojrzeć
na ofertę domów rekolekcyjnych prowadzonych przez niektóre zgromadzenia zakonne,
żeby się przekonać, jak niemądrzy potrafią się czasem stać ludzie pragnący
uchodzić za poważnych.
Nie mniej ważny od opisanych powyżej zjawisk okazał się wpływ
psychoterapii, zgodnie z założeniami Zygmunta Freuda skoncentrowanej niemal
całkowicie na niszczeniu wszystkiego, co postrzegano jako mechanizmy represyjne
dla osobowości. Współczesna psychologia pozytywna wykazała ogólne bankructwo
intelektualne i emocjonalne takiej postawy i odrzuciła ją. Chociaż niektórzy
ludzie rzeczywiście lepiej się poczuli, to jednak wcale niekoniecznie stali się
lepsi czy bliżsi wiecznemu celowi. Jak zauważył jeden z twórców psychologii
pozytywnej, Aaron Beck, od lat czterdziestych aż do lat osiemdziesiątych
ubiegłego wieku w psychoterapii całkowicie zabrakło zdrowego rozsądku.
Zlekceważono ponadto niezbędność łaski dla życia duchowego. Na każdym kroku
dawał się zaobserwować semipelagianizm, czy wręcz pelagianizm w całej swej
pełni, absolutnie odrzucający konieczność łaski. I tak, na przykład, wielka
popularność psychoterapii zorientowanej na klienta, stworzonej przez Carla
Rogersa wedle założeń stricte pelagiańskich, w ciągu kilku miesięcy praktycznie
zlikwidowała duże i szacowne zgromadzenie zakonne w Kalifornii.
Co więcej, poważnemu osłabieniu uległy dwa najważniejsze filary
katolickiego życia konsekrowanego. Po pierwsze, wiarygodność Pisma Świętego.
Reguły zakonne wyraźnie stwierdzają, iż życie zgromadzeń ma być oparte na
Ewangelii. Pełne sceptycyzmu i racjonalizmu czytanie Nowego Testamentu podcięło
ewangeliczne korzenie życia zakonnego. Reguła franciszkańska, na przykład,
nakazuje przestrzegać nakazów Ewangelii. Jeżeli jednak poważni uczeni wciąż
zapewniają nas, iż Jezus tego nie uczynił, tamtego nie powiedział, jeszcze innej
rzeczy w ogóle nie miał na myśli – jak mamy to robić?
Druga rzecz, to – zgodnie z określeniem papieża Benedykta XVI – „upadek”
liturgii. Potężny – intelektualnie i duchowo – ruch liturgiczny narastający w
Stanach Zjednoczonych po II wojnie światowej, oparty na wewnętrznej medytacji
kultywowanej w klasztorach benedyktyńskich, ustąpił miejsca nieporozumieniu,
jakoby liturgia w pierwszej kolejności była widowiskiem. Celem miało być
włączenie wszystkich. Tylko w co? – oto wciąż zasadne pytanie. Nagle we
wspólnotach zakonnych i parafiach, jak Ameryka długa i szeroka, pojawiły się
komisje liturgiczne złożone z ludzi, którzy nigdy nie przeczytali żadnej
znaczącej pracy z zakresu liturgii Kościoła. Znamienici liturgiści, jak Romano
Guardini czy Louis Bouyer, ostro potępiali owe praktyki jako – nierzadko
powodowaną dobrymi intencjami, ale jednak – profanację liturgii.
Ponadto, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku
wspólnoty zakonne i seminaria głęboko przeniknęło gwałtowne i niepowstrzymane
zamieszanie w sferze teologii. Dobrze to znam, gdyż czterokrotnie wyrzucano mnie
wówczas z seminarium za sam fakt bycia katolikiem, chociaż uczyłem tylko
doradztwa duszpasterskiego. Szczęśliwie ów okres chaosu już się zakończył i
wszelkie jego przejawy spotykają się z odrzuceniem ze strony obecnych kandydatów
do kapłaństwa czy życia konsekrowanego.
I wreszcie, jakkolwiek dziwnie i niezrozumiale może to wyglądać, we
wspólnotach religijnych zaczęły się pojawiać przejawy filozofii, która
wyrządziła niewypowiedziane krzywdy setkom milionów ludzi – a mianowicie:
marksizmu. Kilka lat temu rozmawiałem z osobą uczęszczającą na mocno awangardowe
spotkania organizowane przez siostry zakonne. Zapytawszy o ich główny temat
usłyszałem odpowiedź, która wprawiła mnie w stan absolutnego osłupienia:
omawiano tam nauczanie Fryderyka Engelsa. (Biednemu Engelsowi nigdy zapewne nie
przyszło do głowy, że ostatnimi ludźmi, którzy poważnie go potraktują okażą się
wykolejone katolickie zakonnice).
Tak więc, życie konsekrowane albo się podda reformie, albo zaniknie.
Oczywiście, wciąż istnieją niezłomne wspólnoty, twardo – mimo otaczających je
ciemności – trzymające się własnej tożsamości i nieugięcie wierne wytyczonemu
celowi. Łatwo je rozpoznać po nieustannym napływie postulantów i nowicjuszy,
który sprawia, iż nieustannie rozkwitają.
Ciekawszym jednak zjawiskiem wydaje się tworzenie nowych wspólnot,
głównie na ruinach starych, co by wskazywało, iż całkowicie nowe podejście do
życia konsekrowanego nie jest wcale niezbędne, ani nawet pożądane. Przeciwnie,
nowe zgromadzenia mogą wzrastać na starych fundamentach – wystarczy tylko podjąć
i na nowo ożywić odrzucone tradycje. Oznacza to również powrót do ideałów
głoszonych przez założyciela i ponowne przyjęcie danego przezeń utworzonemu
zgromadzeniu charyzmatu (a nie – wątpliwych jego interpretacji z końca
dwudziestego wieku). Przykładu rozkwitającej wspólnoty nowego typu ufundowanej
na tradycyjnym wzorcu dostarczają Misjonarki Miłosierdzia Matki Teresy z
Kalkuty. Większość jednak wspólnot – jak moja – wyrasta z przeszłości.
Czy istnieje nadzieja dla starszych wspólnot pozostających obecnie w
stanie upadku? Jest ich tak wiele, że samo statystyczne prawdopodobieństwo
nakazuje przyjąć, iż niektóre z pewnością na nowo odnajdą cel i doświadczą
nowego życia. Jak dotąd jednak brakuje przykładu zgromadzenia, które poważnie
podupadłszy, podjęłoby trud reformy pozwalającej odzyskać utraconą witalność.
Nieliczne stare wspólnoty, które wciąż się nią cieszą, nigdy wszak nie zatraciły
własnej tożsamości. Wspaniałą rzeczą jest nadzieja, iż pośród chaosu i rozkładu
rozlegną się głosy wzywające do ratowania starych zgromadzeń, my jednak w
naszych usiłowaniach dokonania reformy macierzystej wspólnoty doświadczyliśmy
znacznego oporu w łonie zakonu kapucynów. Na szczęście, obecnie w tej materii
wydaje się panować większa otwartość.
Nowe zgromadzenia zakonne muszą uważać szczególnie, by nie powtórzyć błędu
swoich poprzedników. Muszą uczyć swych członków samodzielnego myślenia – wręcz
zachęcać ich do tego – bez popadania w nieposłuszeństwo. Muszą umieć dyskutować
w celu osiągnięcia wewnętrznego konsensusu we wszystkich podejmowanych
kwestiach. W przeciwnym razie powróci uraza i rozgoryczenie, które
charakteryzowały osoby zakonne zarówno u progu Soboru Watykańskiego II, jak i
nieco później, gdy narzucano im zmiany. Musi zaistnieć autentyczny, pełen
modlitewnego żaru i niekłamanego szacunku powrót do Ewangelii. Należy wreszcie
zachowywać antropologiczne znaki życia konsekrowanego, o których pisali Turner i
Arbuckle. Wspólne życie, skromność, identyfikowalny, jednakowy ubiór (habit) i
wspólna praca apostolska dzielona przez wszystkich członków zgromadzenia – to
sprawy, o które trzeba się koniecznie zatroszczyć. W przeciwnym razie można
porzucić wszelką nadzieję na odrodzenie wspólnoty.
Zaskakującą, acz mile widzianą zmianę obecnej sytuacji przyniosło pojawienie
się fali młodych mężczyzn i kobiet zainteresowanych autentycznym życiem
religijnym. Dostarczają oni dowodu na nieustającą obecność łaski Bożej i
potwierdzają słuszność antropologicznej teorii liminalności. Zdumiewa żywione
przez nich pragnienie przystąpienia choćby do wspólnot nękanych jawnym zamętem
teologicznym i nieprzestrzeganiem tradycyjnej reguły. Jeżeli tylko zdołają oni
wytrwać dwadzieścia lat, oblicze pogrążonych w upadku wspólnot może ulec
radykalnej odmianie. Obecnie bowiem w niektórych wspólnotach dostrzegamy
absurdalne zjawisko „teologicznej kanapki”: najmłodsi i najstarsi ich
członkowie, między którymi panuje pełna zgoda, są jak kromki chleba, średnia zaś
grupa wiekowa przypomina majonez.
Od tysięcy lat jakiś czynnik ludzkiej natury wzywa niektórych z nas do życia
religijnego – nauczanie Ewangelii i tradycja Kościoła uformowały ów ludzki głód
w mocny a wyrazisty kształt chrześcijańskiego poświęcenia. Katastrofalne
doświadczenie dwudziestego stulecia powinno nas nauczyć, iż nie możemy sobie
pozwolić na luksus niepoważnej postawy, naiwnej duchowości i egoizmu. Nie wolno
nam wciąż dawać się zwodzić niesprawdzonym i nienaukowym teoriom socjologicznym
i psychologicznym.
Trudno znaleźć błąd, którego nie popełniłyby współczesne zakony. Corruptio
optimi pessimum – jak głosi stare łacińskie przysłowie – zepsucie najlepszych
przybiera kształty najgorsze. Obserwujemy to od czterdziestu lat. Pokolenie Jana
Pawła II głośno domaga się zmiany na lepsze.
Przełożył Jerzy Wolak
|