Ks. Jacek Dunin-Borkowski
Wiele razy zdarzało mi się słyszeć, że Kościół w Polsce zachował
rozsądek i wierność tradycji w przeciwieństwie do Kościołów krajów
Zachodu, które na fali post-soborowej reformy wyrabiają niestworzone rzeczy.
Obserwacja różnych praktyk we Francji, Niemczech i Kanadzie wydawała się
potwierdzać tę tezę.
Szczególnie niebezpieczny i tragiczny dla Kościoła jest ostry podział
między tradycjonalistami i progresistami, podział, w którym ja
i moi przyjaciele z Polski nie umieliśmy się zmieścić. Znajomi, np.
Francuzi, też mieli problemy z klasyfikacją. Jesteś Polakiem - znaczy
tradycjonalistą. Chodzisz w koloratce - no, to już na pewno nim jesteś.
Lubisz łacinę - aha! Ale jednocześnie nie przeszkadza ci muzyka liturgiczna
z towarzyszeniem gitary, do koloratki zakładasz sweter i przyjeżdżasz
na Mszę świętą na rowerze - to by znaczyło, że jednak jesteś progresistą.
Tego rodzaju podział niszczy Kościół, bo powoduje, że ludzie ścierają się
o to, co nie jest najważniejsze. Jakie było moje zdziwienie i smutek,
gdy zacząłem zauważać powstawanie podobnego podziału w Polsce. Wydaje mi
się, że wojujący tradycjonalizm jest przesadną reakcją na rzeczywiste schorzenia
życia Kościoła, wprowadzane przez ludzi, głównie księży, którzy chcą być
w awangardzie postępu, a w rzeczywistości włączają do Kościoła
elementy współczesnej kultury popularnej, nie tylko pozbawione wartości
duchowych i estetycznych, ale często także w swej istocie
antychrześcijańskie. Można tu wskazać na psychologizowanie spowiedzi
i rekolekcji, rozumienie duszpasterstwa na wzór komercyjnej obsługi
ludności (pewien ksiądz rzucił kiedyś całkiem serio "złotą" myśl, iż Kościół
powinien funkcjonować podobnie jak McDonald's) oraz próby ułatwienia
i "unowocześnienia" liturgii.
Wiele lat myślałem o tym zjawisku. Z jednej strony ludzie, którzy
uważają, że jeśli kiedyś jakoś było i było dobrze, to teraz też wszystko ma
być tak, jak kiedyś. Z drugiej - reformatorzy, którzy tracą wyczucie
kościelnej tradycji, ducha liturgii, wagi przeżywania sacrum. Ten artykuł rodził
się w bólu siedzenia okrakiem na płocie, z poczucia, że ani jedni, ani
drudzy nie mają racji. Wielką radość sprawiła mi książka kard. Josepha
Ratzingera "Duch liturgii", która wyraża moje niepokoje dużo mądrzej, niż byłbym
w stanie to zrobić, i daje poczucie, że jest wielu ludzi, którzy nie
zgadzają się na Kościół podzielony. Nie mam zamiaru poprawiać ani kopiować
Kardynała. Niniejsze uwagi to zapis części tego, "co mnie boli" od wielu lat na
gruncie specyficznie polskim.
Soborowa reforma liturgii, mająca ogromne zalety, zrodziła
u niektórych poczucie, że teraz wszystko można zmieniać i należy
zmieniać, że konieczny jest "postęp" w Kościele. Pojawił się ruch,
dynamizm, który nie ma nic wspólnego z Soborem Watykańskim II,
a raczej inspirowany jest przez banalizację kultury, jaką obserwujemy od co
najmniej sześćdziesiątych lat XX w. Można by to nazwać: quasi-reformą
posoborową. Ogólnie określiłbym te praktyki mianem "kościelny McDonald's",
"kato-polo" lub "kościelenowela". Nie chodzi tu wcale o gitarową muzykę
liturgiczną, bo ta może być (choć nieczęsto jest) utrzymana w "duchu
liturgii". Chodzi raczej o płyciznę, bezguście i zarozumiałość
nowinkarzy, łatwo i bezmyślnie odcinających się od setek lat tradycji, oraz
- przede wszystkim - o tracenie poczucia sacrum. Szczególnie bolesne jest
to w liturgii. Wyraźnie u wielu nie-tak-już-znowu-młodych kapłanów
pojawiło się przekonanie, że Msza święta ma być teraz lekka, łatwa
i przyjemna. Stąd najróżniejsze liturgiczne dziwactwa i trywialności.
Szczególnym przypadkiem tych konceptów jest pomysł tak zwanych "Mszy świętych
dla dzieci". Msze te zazwyczaj nie prowadzą dzieci do zrozumienia liturgii,
natomiast bardzo skutecznie zabijają w nich, i w dorosłych
uczestniczących w tego rodzaju spektaklach, poczucie świętości Mszy świętej
i samego Kościoła.
Zadziwiające jest powszechne milczące przyzwolenie na niszczenie sacrum
w liturgii wśród kapłanów, którzy przecież powinni być wrażliwi na
liturgię. Jedyna reakcja na bałagan w kościele, z jaką się spotkałem
wśród księży, to utyskiwania, że dzieci nie potrafią się zachować
w kościele, zarzuty pod adresem rodziców, ewentualnie katechetek, które
jakoby za mało pilnują dziecięcej trzódki. Nigdy nie słyszałem pytania
o naszą, kapłańską, odpowiedzialność za tę - powiedziałbym - zorganizowaną
obrazę Boską. Niestety, jest ewidentne, że to kapłani są odpowiedzialni za
graniczący ze świętokradztwem bałagan panujący na Mszach dla dzieci.
Odpowiedzialność wynika w tym wypadku z bezmyślności. Nikt nie zadaje
pytania o sens "Mszy dla dzieci". Być może kiedyś ktoś (ks. Twardowski?)
wykombinował coś mądrego, lecz obecnie wszyscy bezrefleksyjnie powtarzają jakiś
idiotyczny i niczym nieuzasadniony kanon. W każdej parafii jest "Msza
święta dla dzieci". Jej brak oznaczałby, że proboszcz nie dba
o duszpasterstwo.
Kreśląc te uwagi, opieram się na sytuacji, jaka panuje w - najlepiej
mi znanych - obu diecezjach warszawskich, ale obawiam się, że praktyki te są
powszechne. W większości parafii w naszym kraju co tydzień odbywa się
żałosny spektakl pod nazwą "Msza święta dla dzieci", który powinien się raczej
nazywać "Mszą świętą infantylną".
Liturgiczny spektakl
Grzechem pierworodnym infantylno-liturgicznych pomysłów jest sama koncepcja
specjalnej Mszy świętej dla dzieci. Wszyscy mają głębokie, choć niczym
nieuzasadnione przekonanie, że taka Msza to norma. A więc zgania się dzieci
przed ołtarz i zaczyna się widowisko. Jest całkowitą niemożliwością, żeby
dzieciarnia, zgromadzona razem, zachowała spokój i skupienie. Musi
zapanować atmosfera dużej przerwy w szkole. Damian stuknie Marcinka,
Mariusz uszczypnie Paulinkę, a Karolek zobaczył coś ciekawego nad ołtarzem,
Zosi chce się siku, Gerard koniecznie musi podzielić się z kolegami
odkryciem, że ksiądz jest gruby... Słodkie maluchy zamieniają się
w rozszalały żywioł.
Zaczyna się zbieranie pieniędzy na tacę i gromada sportowców przepycha
się, aby ponad głowami kolegów trafić monetą do kosza. Taka konkurencja...
Komunia święta - zawodnicy spragnieni Komunii z Chrystusem biegną, aby
zająć lepsze miejsce w kolejce. Potem albo oni sami, albo pozostali siadają
na stopniach ołtarza i, komentując, obserwują, jak kto wysuwa język. Może kiedyś
dzieci były bardziej zdyscyplinowane, ale teraz nie są! Nie pomoże utyskiwanie
na rodziców czy katechetów.
Celem uspokojenia rozszalałych małych aniołków (senatores boni homines,
senatus mala bestia) trzeba zastosować metody policyjne. Miłe katechetki
zamieniają się w funkcjonariuszy gotowych w każdej chwili do
interwencji, a ksiądz przy ołtarzu pomiędzy słowa konsekracji wtrąca "cicho
teraz", "nie gadajcie", "przestańcie się kopać". A może jeszcze - na wzór
świeckich imprez masowych - przed Komunią ustawiać w kościele żelazne
barierki i zatrudniać ochroniarzy, których zawodem jest opanowywanie tłumu?
Zakonnic nikt do takich zadań nie szkoli.
Druga metoda to robienie show. Trzeba dzieci zainteresować, zabawić, żeby
nie rozrabiały. Ksiądz bierze mikrofon, a czasem też gitarę, i zaczyna
się kolejna część spektaklu. Zmieniamy słowa ustalonej przez Kościół liturgii -
np. zamiast Kyrie śpiewa się kiczowatą pioseneczkę "Przepraszam Cię, Boże,
skrzywdzony w człowieku"... Mówimy tzw. dialogowane kazania, bo dzieci
wtedy słuchają. To prawda - słuchają, bo coś się dzieje. I może się nam
wydawać, że jest ładnie i pobożnie. Dzieci udzielają właściwych odpowiedzi.
Ksiądz pyta: "Co jest dla Was największą radością?" Maluchy odpowiadają:
"Przyjąć Pana Jezusa do swojego serca". Obłuda aż kapie z obu stron, ale
wszyscy się cieszą. Ksiądz - że jest taki świetny, dzieci - że dorwały się do
mikrofonu. Jest prawie tak fajnie, jak w "Idolu" - mikrofon dla
wszystkich.
W tzw. dialogowanej homilii ksiądz staje na głowie, żeby przykuć uwagę
dzieci. Robi to nieomal dosłownie. Kazanie zamienia się w coś na wzór
telewizyjnych talk-showów, z wszystkimi ich atrybutami. Pojawiają się różne
rekwizyty: drabiny, krzesła, piłki, trampki, kwiatki... Język głoszenia słowa
Bożego schodzi do poziomu nieudolnie naśladowanej gwary uczniowskiej oraz
polszczyznopodobnej gwary telewizyjnej - "cool, fajnie, po prostu, ale radocha,
jest świetnie, spoko" itp. W swoim życiu słyszałem kilku księży -
wspaniałych gawędziarzy. Potrafili mówić tak barwnie i ciekawie, że dzieci
słuchały jak zaczarowane. Nie musieli się uciekać do substytutu pseudodialogu.
To bardzo trudne i nie dla każdego możliwe. Słyszałem też kilka
dobrych homilii dialogowanych. Zawsze jednak miałem wątpliwość, czy robienie
show, w jaki się zmienia taka homilia, licuje z powagą miejsca.
Natomiast większość dialogowanych homilii nie przenosi żadnej treści, bo
słuchacze nie na niej się skupiają, lecz na tym, że jest zabawnie.
Homilia dialogowana jest formą dla mistrzów kaznodziejstwa - wymaga
genialnego zrozumienia dziecięcej mentalności oraz błyskawicznej reakcji. Jest
dużo trudniejsza od gawędy prowadzonej od pulpitu, a tylko pozornie - dla
dyletantów - łatwa. Na improwizację ważą się tylko najlepsi muzycy albo zupełni
profani, którzy nie słyszą, że fałszują.
We Mszy infantylnej, tak jak w normalnej Mszy, kazanie poprzedzają
czytania. Któż u licha wpadł na pomysł, że "aktywny udział dzieci
w liturgii" oznacza dopuszczanie ledwo sylabizujących maluchów do funkcji
lektorów? Przepisy liturgiczne wyraźnie stwierdzają, że czytania może wykonywać
przygotowany lektor. Istnieją kursy lektorskie, których zaliczenie nie jest
wcale łatwe. Na wszystkich innych Mszach czytania sprawuje lektor albo ksiądz.
I oto nagle na jednej z Mszy niedzielnych do czytań podchodzi np.
dziesięciolatek. Niesłychanie rzadko się zdarza, żeby czytał dobrze,
a praktycznie nigdy - żeby umiał zinterpretować tekst. Trudno od malucha
wymagać zrozumienia słów któregoś z listów św. Pawła, nad którym łamią
sobie głowę przemądrzy bibliści. A bez zrozumienia nie ma dobrego czytania
- jest odtwarzanie zapisu literowego.
Dopuszczanie dzieci do pełnienia funkcji lektora ma jeszcze jeden aspekt
antypedagogiczny - obniża rangę słowa Bożego. Jeśli dziecko może coś robić, to
często znaczy to, że dana czynność jest łatwa i mało ważna. Ile razy
słyszymy: "nie ruszaj tego, to tata zrobi", "za mały jesteś". Dziecko marzy
o tym, żeby dorosnąć do zaszczytu np. prowadzenia samochodu. A tu
proszę: ciach-mach i zabiera się za jedną z funkcji
liturgicznych.
Po kazaniu następuje modlitwa powszechna, czyli, zazwyczaj, następna
katastrofa. Spotykamy dwie jej formy: "modlitwa spontaniczna" i odczytywana
przez dzieci.
W czasie modlitwy spontanicznej ksiądz biega po kościele, podsuwając
mikrofon kolejnym orantom pchającym się jedno przez drugiego. I słyszymy:
"módlmy się za marynarzy, żeby im morze nie wyschło", "módlmy się za Matkę
Boską", "módlmy się za chorych" (o co?). Kreatorzy Mszy infantylnej sądzą
prawdopodobnie, że taka spontaniczna modlitwa będzie autentycznym produktem
dziecięcych serduszek. Niestety, nie wzięli pod uwagę, że wbrew obiegowym
opiniom, dzieci uwielbiają naśladować i trzymać się konwencji.
Radośnie, czyli głośno i fałszywie
Osobnym rozdziałem, zresztą dotyczącym nie tylko Mszy infantylnej, są
śpiewy. Wprowadzanie kopii angielskojęzycznych śpiewów do polskich kościołów to
nieporozumienie piramidalne, a właściwie piramida nieporozumień.
Po pierwsze - rytm. Zaśpiewy te często są zbudowane na bluesowych,
soulowych czy rockowych schematach. W Polsce takiej rytmizacji nie czujemy.
Śpiewamy po słowiańsku, akcentując nieparzyste ćwierćnuty taktu na cztery
czwarte. Skutek? Ginie pulsacja, napięcie, które jest głównym urokiem czarnego
śpiewu dla Pana. Nawet całkiem dobrze grające kościelne zespoliki gitarowe
z reguły dostają zadyszki, nieświadomie próbując zastąpić brak feelingu -
tempem. Żeby było ostro i radośnie.
Po drugie - słowa. Angielski charakteryzuje się dużą liczbą słów jedno-
i dwusylabowych. Słuchałem kiedyś benedyktynów z angielskiego opactwa
niesłychanie starających się śpiewać w swoim języku chorał gregoriański. To
nie płynie - rwie się. Trzeba rozciągać w niezliczone melizmy jedną biedną
samogłoskę, bo innych nie ma! Gregoriana po polsku - płynie. Za to bardzo trudno
dobrać słowa do popowych i soulowych rytmów. Stąd kończenie wersów często
zupełnie nie pasującymi krótkimi słówkami, żeby rytm ratować: "szare dni -
smutno ci", "za Twój dar - życia czar", "ślady Twych stóp - pusty grób" itd.
itp.. Ratunku!
Po trzecie - wykonanie. Te rytmy wymagają innego instrumentarium, na
organach nie da się ich dobrze zagrać, a poziom gitarzystów kościelnych
często woła o pomstę do nieba. Organista jest zwykle mimo wszystko
profesjonalistą, natomiast tzw. młodzież z gitarami - to amatorzy. Jeżeli
już tego rodzaju muzyka ma być wykonywana - to proszę bardzo. Wielu gitarzystów
nie ma pracy, nawet grania do kotleta. Można ich zatrudnić w kościołach.
Panu Bogu można śpiewać w różnych rytmach i stylach, ale należy to
robić dobrze - nie wprowadzajmy do świątyń kociej muzyki.Wszystkie te uwagi
w szczególny sposób dotyczą śpiewania na Mszach dla dzieci. Dodatkową
trudnością jest brak pieśni liturgicznych z melodią i słownictwem
zrozumiałym dla maluchów. Piosenki "Arki Noego", choć świetne, zupełnie do
liturgii nie pasują. Używa się różnych śpiewów wielbiących, które pochodzą
głównie z Odnowy w Duchu Świętym. Te często polegają na wielokrotnym
powtarzaniu jednego lub kilku zdań, więc są pozornie łatwe. Pozornie, bo na
spotkaniach modlitewnych taki jeden krótki tekst powtarzany jest wiele, wiele
razy w różny sposób, a nie po prostu trzy razy. Jest to bardzo
osobista, choć wykonywana w grupie, modlitwa i powtórzenia nadają
coraz mocniejszy wyraz wyśpiewywanym słowom - tak jak wtedy, gdy ktoś
przepełniony wdzięcznością powtarza: dziękuję, dziękuję, dziękuję... Taka sama
formuła podziękowania nie miałaby zupełnie sensu, gdybyśmy kazali dziecku
dziękować w taki sposób komuś w normalnym życiu. Co innego płynące
z serca powtórzenia, wyrażające przepełniającą człowieka wdzięczność,
a co innego wyrecytowane kilka razy te same słowa.
Ponadto język fragmentów Pisma Świętego, na którym te pieśni najczęściej
bazują, nie zawsze jest zrozumiały nawet dla dorosłych. Czy dziecko rozumie, co
znaczą choćby tak pozornie proste słowa jak: "Jezus Chrystus jest Panem"? Jeśli
już musi istnieć Msza święta dla dzieci, trzeba podjąć wielki wysiłek tworzenia
liturgicznych pieśni bliskich dzieciom. Śpiewanie na Mszy "a gu gu, a gu
gu" jest co najmniej żałosne, a właściwie graniczy ze świętokradztwem.
Szczególnie, że zdarzają się tacy świeccy i duchowni animatorzy, którzy,
aby jeszcze bardziej ożywić Mszę, wprost zachęcają: "głośniej" (dzieci które
dotąd tylko fałszowały, teraz się drą), "wszyscy klaszczemy" (pozbawiony rytmu
łomot w całym kościele), "a teraz skaczemy" (kościół zamienia się
w salę gimnastyczną).
Skutki i konsekwencje
Chciałbym być dobrze zrozumiany - prowadzenie i organizacja
wzmiankowanego typu aktywności liturgicznej jest wielkim wysiłkiem. Ten wysiłek
i zaangażowanie trzeba docenić. Nie wszystkie błędy i wykrzywienia są
nieuniknione, nie wszystkie pojawiają się w każdej parafii. Zdarzają się
świetne dialogowane kazania, znakomite pieśni, dobrze prowadzona modlitwa
powszechna. Niemniej jednak uważam - i chyba podałem na to wystarczające
argumenty - że sama formuła Mszy świętej dla dzieci jest chybiona, bo wymusza,
niezależnie od dobrej woli jej protagonistów, większość opisanych wykrzywień.
Zgromadzenie dzieci w jednej grupie musi być opanowane albo siłą, albo
zewnętrzną powierzchowną atrakcyjnością tego, co się dzieje przy ołtarzu.Formuła
Mszy dla dzieci wymusza na celebransach, wyjąwszy osoby wyjątkowo uzdolnione,
robienie widowiska. Jeden na tysiąc potrafi zachować powagę Ofiary Chrystusa
i jednocześnie przyciągnąć uwagę zgromadzonego przed ołtarzem tłumku
dzieci. Musi więc dziać się show, bo inaczej panuje rozgardiasz. Przyznaję, że
zmuszony do prowadzenia takiej Mszy, sam stawałem się showmanem, bo nie
widziałem innego wyjścia. Księża, robiąc to wszystko, utyskują potem, że dzieci
są niewychowane, że gadają na Mszy, że biegają po kościele. A kto je uczy
skupienia, powagi, szacunku do świętości Eucharystii i kościoła? Wychowuje
się praktyką zachowań, a nie sporadycznymi napomnieniami. Sami więc
jesteśmy winni demoralizacji, na którą narzekamy, choć nikt nie jest świadomy
winy. Z tych dzieci wyrosło już sporo dorosłych, którzy w kościele
nierzadko zachowują się jak w supermarkecie.Nie jest łatwo także uniknąć
pokusy upraszczania, aby zapobiec znudzeniu dzieci. Na skutek uproszczeń
i przeróbek nie uczą się one uczestnictwa w katolickiej liturgii, lecz
w jej zbanalizowanej, okaleczonej wersji. Pomysł osobnych Mszy dla dzieci
i - dodajmy - osobnych Mszy dla młodzieży ma jeszcze jeden negatywny skutek
- Kościół włącza się w ten sposób w nurty współczesnej kultury, która,
podkreślając różnice pokoleniowe, rozbija więzi rodzinne. Udział we Mszy świętej
nie jest już wspólnym doświadczeniem rodziny. Nawet jeśli rodzice idą na tę samą
godzinę, to stoją gdzieś z daleka. Dzieci sobie, młodzież sobie, dorośli
sobie. Osobno się bawią, osobno pracują, osobno się modlą. W dalszej
perspektywie może to być groźne.
Wyjście z błędnego koła
Przekonanie, że sam pomysł specjalnej Mszy świętej dla dzieci jest
chybiony, wzbudził we mnie, gdy jeszcze byłem w seminarium, znany
duszpasterz ks. Wojciech Drozdowicz. Późniejszy twórca telewizyjnego programu
"Ziarno" był wtedy wikariuszem w parafii łowickiej kolegiaty. Wojtek jest
geniuszem kontaktu z dziećmi. Prowadzenie "Mszy infantylnej" to dla niego
fraszka. Jednak zamiast łatwej satysfakcji z zachwytu wszystkich
uczestników, właśnie on mozolnie pracował nad zbudowaniem koncepcji Mszy, która,
będąc przystępna dla dzieci, uniknie wymienionych wyżej negatywnych
konsekwencji. Wynik tej pracy jest oczywisty jak jajko Kolumba: nie Msza święta
dla dzieci, ale Msza święta dla rodzin! Co to znaczy? Odpowiedź niby banalna,
a zmieniająca wszystko. Rodziny razem przychodzą na Mszę świętą
i razem w niej uczestniczą. Nikt nie zagania dzieci pod ołtarz.
Skutki? Nie trzeba organizować grup policyjnego nadzoru nad zachowaniem dzieci.
One same nie mają pokusy gadania i rozrabiania, bo jedno nie pobudza
drugiego, a obok są rodzice. Nie trzeba się wygłupiać przy ołtarzu, żeby
przyciągnąć uwagę tłumu maluchów przed ołtarzem. Nie trzeba upraszczać liturgii
- dzieci widzą, jak w niej uczestniczą dorośli, i od nich się uczą
przeżywania liturgii. Nie bez znaczenia jest także fakt, że bliskość dzieci
mobilizuje również samych rodziców do głębszego uczestnictwa w liturgii -
który tatuś pozwoli sobie na drzemkę w czasie kazania, gdy dziecko
patrzy?
Czytań mszalnych nie wykonują dzieci, ale ojcowie. Ojciec, jako głowa
domowego Kościoła, spełnia quasi-kapłańską funkcję, podkreślając swoim udziałem
jej wagę. Homilia jest głoszona nie tylko do samych dzieci, ale także do
dorosłych, którzy przecież też uczestniczą we Mszy. Dobrze, gdy zasugeruje się
w niej jakieś - wynikające z uczestnictwa w liturgii - zadanie
dla całej rodziny. Pomysłów może być wiele - najprostszy to prośba, aby rodzice
choćby przy niedzielnym wspólnym obiedzie wyjaśnili dzieciom jakiś fragment
czytań lub kazania. Czasami takie liturgiczne zadanie zmusza rodziców do
przeprowadzenia gruntownego, a szybkiego studium, aby się przed latoroślami
nie skompromitować.
Dzieci uczestniczące obecnie w "normalnych", ale porządnie
sprawowanych Mszach świętych, lepiej uczą się liturgii niż te, które stoją przy
ołtarzu na Mszach infantylnych. Dziecko jest nastawione na uczenie się od
dorosłych. Podpatruje i naśladuje zachowanie rodziców, z czasem coraz
lepiej pojmując, o co chodzi w zewnętrznie przyjmowanym rytuale.
Zresztą ten proces wzrastania w pojmowaniu dotyczy ludzi w każdym
wieku. Msza zawsze pozostaje Misterium, Tajemnicą w sensie ścisłym, której
nigdy nie da się w pełni pojąć. Dlatego tragicznym błędem wydaje mi się
"upraszczanie" i "przybliżanie" Mszy świętej przez sprymityzowany sposób
jej celebrowania, także dorosłym ludziom. To my mamy dorastać do Mszy świętej,
a nie Msza - Ofiara Chrystusa - dostosowywać się do naszego poziomu.
Formuła Mszy świętej dla rodzin jest na tyle szeroka, że może zawrzeć
w sobie wiele pomysłów duszpasterskich wykorzystywanych we Mszy dla dzieci,
a także pomieścić inne, w tej ostatniej niemożliwe do zrealizowania.
A co najważniejsze - jest wolna od genetycznych wad "Mszy świętej
infantylnej".
|