Encyklika - Benedykt XVI - Spe Salvi |
|
ENCYKLIKA SPE SALVI OJCA ŚWIĘTEGO
BENEDYKTA XVI DO BISKUPÓW PREZBITERÓW I DIAKONÓW DO OSÓB
KONSEKROWANYCH I WSZYSTKICH WIERNYCH ŚWIECKICH
O NADZIEI
CHRZEŚCIJAŃSKIEJ Wprowadzenie
1.
«SPE SALVI facti sumus» – w nadziei już jesteśmy zbawieni (Rz 8,
24), mówi św. Paweł Rzymianom, a także nam. «Odkupienie», zbawienie, zgodnie z
wiarą chrześcijańską, nie jest jedynie zwyczajnym wydarzeniem. Odkupienie
zostało nam ofiarowane w tym sensie, że została nam dana nadzieja, nadzieja
niezawodna, mocą której możemy stawić czoło naszej teraźniejszości:
teraźniejszość, nawet uciążliwą, można przeżywać i akceptować, jeśli ma jakiś
cel i jeśli tego celu możemy być pewni, jeśli jest to cel tak wielki, że
usprawiedliwia trud drogi. W tym kontekście rodzi się od razu pytanie: jakiego
rodzaju jest ta nadzieja, skoro może uzasadniać stwierdzenie, według którego,
poczynając od niej, i tylko dlatego, że ona istnieje, jesteśmy odkupieni? I o
jaką chodzi tu pewność?
Wiara jest nadzieją
2. Zanim
podejmiemy te nurtujące nas dzisiaj pytania, musimy uważniej wsłuchać się w
świadectwo Biblii o nadziei. «Nadzieja» rzeczywiście stanowi centralne słowo
wiary biblijnej – do tego stopnia, że w niektórych tekstach słowa «wiara» i
«nadzieja» wydają się być używane zamiennie i tak List do Hebrajczyków z
«wiarą pełną» ściśle łączy «niewzruszone wyznanie nadziei» (por. 10, 22. 23).
Również gdy Pierwszy List św. Piotra wzywa chrześcijan, by byli zawsze
gotowi do dawania odpowiedzi na temat logosu – sensu i racji ich nadziei
(por. 3, 15), «nadzieja» odpowiada «wierze». To, na ile świadomość pierwszych
chrześcijan, że otrzymali w darze niezawodną nadzieję, była decydująca, jest
widoczne również tam, gdzie chrześcijańska egzystencja jest zestawiona z ich
życiem zanim przyjęli wiarę, lub z sytuacją wyznawców innych religii. Paweł
przypomina Efezjanom, że zanim spotkali Chrystusa, byli jakby «nie mający
nadziei ani Boga na tym świecie» (Ef 2, 12). Oczywiście wie, że mieli oni
bogów, że mieli religię, ale ich bogowie okazali się wątpliwi, a z ich pełnych
sprzeczności mitów nie płynęła żadna nadzieja. Pomimo, że mieli bogów, «nie
mieli Boga» i w konsekwencji żyli w mrocznym świecie, bez jasnej przyszłości.
Ex nihil ab nihilo quam citorecidimus (jakże szybko z niczego pogrążamy
się w nicość) mówi epitafium z tamtego okresu – z tych słów jednoznacznie wynika
to, o czym wspomina Paweł. W tym samym sensie mówi on do Tesaloniczan: Nie
powinniście smucić się, «jak wszyscy ci, którzy nie mają nadziei» (1 Tes
4, 13). Także tu jawi się jako element wyróżniający chrześcijan, fakt, że
oni mają przyszłość: nie wiedzą dokładnie, co ich czeka, ale ogólnie wiedzą, że
ich życie nie kończy się pustką. Tylko wtedy, gdy przyszłość jest pewna jako
rzeczywistość pozytywna, można żyć w teraźniejszości. Tak więc możemy
stwierdzić: chrześcijaństwo nie było jedynie «dobrą nowiną» – przekazem treści
do tej pory nieznanych. Używając naszego języka, trzeba powiedzieć, że
chrześcijańskie orędzie nie tylko «informuje», ale również «sprawia». Oznacza
to: Ewangelia nie jest jedynie przekazem treści, które mogą być poznane, ale
jest przesłaniem, które tworzy fakty i zmienia życie. Mroczne wrota czasu,
przyszłości, zostały otwarte na oścież. Kto ma nadzieję, żyje inaczej; zostało
mu dane nowe życie.
3. Teraz jednak pojawia się pytanie: na czym polega
owa nadzieja, która – jako nadzieja – jest «zbawieniem»? Istotę odpowiedzi
zawiera wspomniany przed chwilą fragment Listu do Efezjan: zanim
Efezjanie spotkali Chrystusa, nie mieli nadziei, ponieważ nie mieli «Boga na tym
świecie». Poznać Boga – prawdziwego Boga – oznacza otrzymać nadzieję. Dla nas,
którzy od zawsze żyjemy z chrześcijańską koncepcją Boga i przywykliśmy do niej,
posiadanie nadziei, która pochodzi z rzeczywistego spotkania z Bogiem, jest już
czymś z czego niemal nie zdajemy sobie sprawy. Przykład świętej naszych czasów
może nam w jakiejś mierze dopomóc w zrozumieniu tego, co oznacza po raz pierwszy
i rzeczywiście spotkać Boga. Myślę o Afrykance Józefinie Bakhicie, kanonizowanej
przez papieża Jana Pawła II. Urodziła się około 1869 roku – sama nie znała
precyzyjnej daty – w Darfurze w Sudanie. W wieku dziewięciu lat została porwana
przez handlarzy niewolników, była bita do krwi i pięć razy sprzedawana na
targach niewolników w Sudanie. Ostatecznie, jako niewolnica, znalazła się na
służbie u matki i żony pewnego generała, gdzie każdego dnia była chłostana do
krwi. Pozostały jej po tym do końca życia 144 blizny. W 1882 roku została
kupiona przez pewnego włoskiego kupca dla włoskiego konsula Callista Legnaniego,
który wobec ofensywy mahdystów powrócił do Włoch. Znając tak okrutnych «panów»,
których do tej pory była własnością, tu Bakhita poznała «Pana» całkowicie
innego, żyjącego Boga, Boga Jezusa Chrystusa – w dialekcie weneckim, którego się
nauczyła, nazywała Go «Paron» (Pan). Do tej pory znała tylko panów, którzy ją
poniżali i maltretowali albo – w najlepszym przypadku – uważali ją za użyteczną
niewolnicę. Teraz natomiast usłyszała o istnieniu «Parona», który jest ponad
wszystkimi panami, jest Panem panów, oraz że ten Pan jest dobry, jest
uosobieniem dobroci. Dowiedziała się, że ten Pan zna także ją, że ją stworzył –
co więcej, że ją kocha. Również ona była kochana właśnie przez najwyższego
«Parona», w porównaniu z którym wszyscy inni panowie są jedynie marnymi sługami.
Ona sama była znana, kochana i oczekiwana. Co więcej, ten Pan osobiście poznał
los bitego, a teraz oczekiwał jej «po prawicy Boga Ojca». Teraz miała «nadzieję»
– już nie nikłą nadzieję na znalezienie panów mniej okrutnych, ale wielką
nadzieję: jestem do końca kochana i cokolwiek się zdarzy, jestem oczekiwana
przez tę Miłość. A zatem moje życie jest dobre. Przez poznanie tej nadziei
została «odkupiona», nie czuła się już niewolnicą, ale wolną córką Boga.
Rozumiała to, co św. Paweł miał na myśli, gdy przypominał Efezjanom, że przedtem
byli pozbawieni nadziei i Boga na ziemi – nie mieli nadziei, bo nie mieli Boga.
Toteż, gdy chciano ją odesłać do Sudanu, Bakhita wzbraniała się. Nie chciała
znowu odłączyć się od swego «Parona». 9 stycznia 1896 roku przyjęła Chrzest,
Bierzmowanie i pierwszą Komunię św. z rąk Patriarchy Wenecji. 8 grudnia 1896
roku, w Weronie złożyła śluby w Zgromadzeniu Sióstr Kanosjanek i odtąd – poza
swoimi zajęciami w zakrystii i na portierni klasztoru – podczas wielu podróży po
Włoszech starała się zachęcać do misji: odczuwała konieczność propagowania
wolności, którą zyskała w spotkaniu z Bogiem Jezusa Chrystusa. Wolność powinna
być dawana innym, możliwie jak największej liczbie osób. Nadziei, która się w
niej zrodziła i ją «odkupiła», nie mogła zachować dla siebie samej. Musiała
dotrzeć do wielu, dotrzeć do wszystkich.
Pojmowanie nadziei opartej
na wierze w Nowym Testamencie i w pierwotnym Kościele
4.
Zanim odpowiemy na pytanie, czy spotkanie z tym Bogiem, który w Chrystusie
objawił nam swoje oblicze i otworzył swe serce, może być również dla nas nie
tylko «informujące», ale także «sprawcze», czyli może tak przemieniać nasze
życie, abyśmy czuli się odkupieni przez nadzieję, którą wyraża, powróćmy jeszcze
do pierwotnego Kościoła. Nietrudno zdać sobie sprawę, że doświadczenie małej
afrykańskiej niewolnicy Bakhity, było również udziałem wielu osób bitych i
skazanych na niewolę w czasach rodzącego się chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo
nie niosło przesłania socjalno-rewolucyjnego jak to, w imię którego Spartakus
prowadził krwawe boje i przegrał. Jezus nie był Spartakusem, nie był bojownikiem
o wolność polityczną, jak Barabasz albo Bar-Kochba. To, co przyniósł Jezus,
który umarł na krzyżu, było czymś całkowicie odmiennym: spotkaniem z Panem
panów, spotkaniem z żyjącym Bogiem, a zatem spotkaniem z nadzieją mocniejszą niż
cierpienia niewoli, przemieniającą od wewnątrz życie i świat. Nowość tego, co
się stało, ukazuje wyraźnie Pawłowy List do Filemona. Jest to list bardzo
osobisty, który Paweł pisze w więzieniu i powierza zbiegłemu niewolnikowi
Onezymowi, aby go dostarczył jego panu, właśnie Filemonowi. Tak Paweł odsyła
zbiegłego niewolnika Onezyma jego panu, a czyni to nie nakazując, ale prosząc:
«proszę cię za moim dzieckiem, za tym, którego zrodziłem w kajdanach [...]. Jego
ci odsyłam [...], to jest serce moje [...]. Może bowiem po to oddalił się od
ciebie na krótki czas, abyś go odebrał na zawsze, już nie jako niewolnika, lecz
więcej niż niewolnika, jako brata umiłowanego» (10-16). Ludzie, którzy zgodnie
ze swoim statusem społecznym dzielą się na panów i niewolników, jako członkowie
jednego Kościoła stają się dla siebie braćmi i siostrami – tak wzajemnie
nazywali siebie chrześcijanie. Na mocy Chrztu odrodzili się, zostali napełnieni
tym samym Duchem Świętym i razem, jeden obok drugiego, przyjmują Ciało Pana.
Nawet jeżeli zewnętrzne struktury nie zmieniły się, wewnętrznie zmieniało się
społeczeństwo. Jeśli List do Hebrajczyków mówi, że chrześcijanie tu na
ziemi nie mają stałej ojczyzny, ale szukają przyszłej (por. 11, 13-16; Flp
3, 20), oznacza to coś zupełnie innego niż zwyczajne odniesienie do
perspektywy przyszłości: obecne społeczeństwo jest uznawane przez chrześcijan za
niezadowalające; należą oni do nowego społeczeństwa, ku któremu zmierzają i
które ich pielgrzymowanie antycypuje.
5. Musimy przedstawić jeszcze jeden
punkt widzenia. Pierwszy List do Koryntian (1, 18-31) pokazuje, że duża
część pierwszych chrześcijan należała do niskich klas społecznych i właśnie
dlatego była otwarta na doświadczenie nowej nadziei, jak to miało miejsce w
przypadku Bakhity. Niemniej od początku były także nawrócenia w warstwach
arystokratycznych i wykształconych. Bowiem to właśnie one żyły nie mając
«nadziei i Boga na świecie». Mit utracił swoją wiarygodność; skostniała rzymska
religia państwowa sprowadziła się do pustego obrzędu, który skrupulatnie
sprawowano, ale który teraz stał się marną «religią polityczną». Racjonalizm
filozoficzny zepchnął bogów na płaszczyznę nierealności. Boskość na różne
sposoby była widziana jako moc kosmiczna, natomiast Bóg, do którego można się
modlić, nie istniał. Paweł ilustruje ówczesną, istotną problematykę religii w
sposób niezwykle trafny, gdy przeciwstawia życiu opartemu «na Chrystusie» życie
pod panowaniem «żywiołów świata» (por. Kol 2, 8). W tej perspektywie nowe
światło może rzucić pewien tekst św. Grzegorza z Nazjanzu. Mówi on, że w chwili,
w której trzej Królowie, prowadzeni przez gwiazdę, adorowali nowego Króla
Chrystusa, nastąpił koniec astrologii, gdyż od tej pory gwiazdy poruszają się po
orbitach wyznaczonych przez Chrystusa. Rzeczywiście w tej scenie jest odwrócone
ówczesne pojmowanie świata, które w inny sposób na nowo dochodzi dzisiaj do
głosu. To nie żywioły świata, prawa materii rządzą ostatecznie światem i
człowiekiem, ale osobowy Bóg rządzi gwiazdami, czyli wszechświatem; prawa
materii i ewolucji nie są ostateczną instancją, ale rozum, wola, miłość – Osoba.
A jeśli znamy tę Osobę, a Ona zna nas, wówczas niewzruszona moc elementów
naturalnych nie jest ostateczną instancją; wówczas nie jesteśmy niewolnikami
wszechświata i jego praw – jesteśmy wolni. Ta świadomość w starożytności
pobudzała prawe umysły do poszukiwania. Niebo nie jest puste. Życie nie jest
zwyczajnym następstwem praw i przypadkowości materii, ale we wszystkim i
równocześnie ponad wszystkim jest osobowa wola, jest Duch, który w Jezusie
objawił się jako Miłość.
6. Sarkofagi z początków chrześcijaństwa
obrazują to pojmowanie nadziei, bowiem w obliczu śmierci pytanie o sens życia
jest nieuniknione. Postać Chrystusa przedstawiają na antycznych sarkofagach
przede wszystkim dwa obrazy: filozofa i pasterza. Na ogół filozofia nie była
wówczas rozumiana jako trudna dyscyplina akademicka, jak przedstawia się ją
dzisiaj. Filozof był raczej tym, który potrafił nauczać podstawowej sztuki:
sztuki bycia prawym człowiekiem, sztuki życia i umierania. Oczywiście, ludzie od
dawna zdawali sobie sprawę, że wielu z tych, którzy podawali się za filozofów,
za mistrzów życia, było jedynie szarlatanami, dla których nauka była tylko
źródłem utrzymania, podczas gdy o prawdziwym życiu nie mieli nic do powiedzenia.
Tym bardziej poszukiwano prawdziwego filozofa, który rzeczywiście potrafiłby
wskazać drogę życia. Pod koniec trzeciego wieku po raz pierwszy spotykamy w
Rzymie, na sarkofagu pewnego dziecka, w scenie wskrzeszenia Łazarza, postać
Chrystusa jako prawdziwego filozofa, który w jednej ręce trzyma Ewangelię a w
drugiej kij wędrowca, typowy dla filozofa. Za pomocą tej laski zwycięża śmierć;
Ewangelia niesie w sobie prawdę, jakiej wędrowni filozofowie daremnie szukali. W
tym obrazie, który długo powracał w sztuce sarkofagowej, jawi się to, co zarówno
ludzie wykształceni, jak i prości odnajdywali w Chrystusie: On mówi nam, kim w
rzeczywistości jest człowiek i co powinien czynić, aby prawdziwie być
człowiekiem. Wskazuje nam drogę, a tą drogą jest prawda. On sam jest jedną i
drugą, a zatem jest także życiem, którego wszyscy poszukujemy. On też wskazuje
drogę poza granicę śmierci. Tylko ten, kto to potrafi, jest prawdziwym
nauczycielem życia. To samo jawi się w wizerunku pasterza. Jak w obrazie
filozofa, tak też w postaci pasterza pierwotny Kościół mógł nawiązać do modeli
istniejących w sztuce rzymskiej. W niej pasterz był zazwyczaj wyobrażeniem
marzenia o życiu spokojnym i prostym, jakiego pragnęli ludzie żyjący w wirze
wielkiego miasta. Teraz jednak obraz ten był odczytywany w nowej scenerii, która
nadawała mu głębsze znaczenie: «Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego
[...] Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną»
(Ps 23 [22], 1.4). Prawdziwym pasterzem jest Ten, który zna także drogę,
która wiedzie przez dolinę śmierci; Ten, który nawet na drodze całkowitej
samotności, na której nikt nie może mi towarzyszyć, idzie ze mną i prowadzi
mnie, abym ją pokonał. On sam przeszedł tę drogę, zszedł do królestwa śmierci, a
zwyciężywszy śmierć, powrócił stamtąd, aby teraz towarzyszyć nam i by dać nam
pewność, że razem z Nim można tę drogę odnaleźć. Świadomość, że istnieje Ten,
kto również w śmierci mi towarzyszy i którego «kij i laska dodają mi pociechy»,
tak że «zła się nie ulęknę» (por. Ps 23, 4), stała się nową «nadzieją»
wschodzącą w życiu wierzących.
7. Musimy raz jeszcze powrócić do Nowego
Testamentu. W jedenastym rozdziale Listu do Hebrajczyków jest zawarta
swego rodzaju definicja wiary, która ściśle łączy tę cnotę z nadzieją. Wokół
centralnego słowa tej definicji od czasu Reformacji powstał wśród egzegetów
spór, w którym zdaje się dzisiaj otwierać możliwość wspólnej interpretacji. Na
razie pozostawiam to centralne słowo nie przetłumaczone. Zdanie brzmi
następująco: «Wiara zaś jest hypostasis tych dóbr, których się
spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy» (Hbr 11,
1). Dla Ojców Kościoła i teologów Średniowiecza było jasne, że greckie słowo
hypostasis należało tłumaczyć na łacinę jako substantia. Łaciński
przekład tekstu, który powstał w starożytnym Kościele, mówi zatem: Est autem
fides sperandarum substantia rerum, argumentum non apparentium – wiara jest
«substancją» rzeczy, których się spodziewamy; dowodem istnienia rzeczy, których
nie widzimy. Tomasz z Akwinu, posługując się terminologią swojej tradycji
filozoficznej, tak to tłumaczy: wiara jest habitus, czyli stałym
nastawieniem duszy, dzięki któremu życie wieczne bierze w nas początek, a rozum
jest skłonny przystać na to, czego nie widzi. Tak więc pojęcie «substancji»
zostało zmodyfikowane w takim sensie, że przez wiarę są w nas już obecne, na
sposób inicjalny, możemy powiedzieć «w zarodku» - «substantia» - te
rzeczy, których się spodziewamy – a więc wszystko, życie prawdziwe. Właśnie
dlatego, że ta rzecz jest już obecna, obecność tego, co ma nastąpić, daje
również pewność: «rzecz», która ma nastąpić, nie jest jeszcze widoczna w świecie
zewnętrznym (nie «jawi się»), ale z faktu, że jest w nas w zarodku jako
rzeczywistość dynamiczna, już teraz rodzi się jakieś pojęcie o niej. Lutrowi,
któremu nie podobał się List do Hebrajczyków jako taki, pojęcie «istoty
rzeczy» w kontekście jego ujęcia wiary nic nie mówiło. Dlatego rozumiał on
termin hipostaza/substancja nie w sensie obiektywnym (jako rzeczywistość
obecną w nas), ale w sensie subiektywnym, jako wyraz wewnętrznego nastawienia, a
w konsekwencji musiał naturalnie pojmować termin argumentum jako
nastawienie podmiotu. Taka interpretacja zdobyła uznanie w XX wieku –
przynajmniej w Niemczech – również w egzegezie katolickiej, tak że zatwierdzone
przez biskupów tłumaczenie ekumeniczne Nowego Testamentu na język niemiecki
mówi: Glaube aber ist: Feststehen in dem, was man erhofft, Überzeugtsein von
dem, was man nicht sieht (wiara to: mocno trwać przy tym, na co ma się
nadzieję, być przekonanym o tym, czego się nie widzi). Samo w sobie nie jest to
błędne, nie oddaje jednak sensu tekstu, gdyż użyty w nim termin grecki
(elenchos) nie ma znaczenia subiektywnego: «przekonanie», ale obiektywne:
«dowód». Słusznie zatem współczesna egzegeza protestancka doszła do innego
przekonania: «Obecnie nie można mieć wątpliwości, że ta protestancka
interpretacja, która stała się klasyczną, jest nie do utrzymania». Wiara nie
jest tylko skłanianiem się osoby ku rzeczom, jakie mają nadejść, ale wciąż są
całkowicie nieobecne. Ona coś nam daje. Już teraz daje nam coś z samej
oczekiwanej rzeczywistości, a obecna rzeczywistość stanowi dla nas «dowód»
rzeczy, których jeszcze nie widzimy. Włącza przyszłość w obecny czas do tego
stopnia, że nie jest ona już czystym «jeszcze nie». Fakt, że ta przyszłość
istnieje, zmienia teraźniejszość; teraźniejszość styka się z przyszłą
rzeczywistością, i tak rzeczy przyszłe wpływają na obecne i obecne na
przyszłe.
8. To wyjaśnienie nabiera większej mocy i odniesienia do
konkretnego życia, jeśli weźmie się pod uwagę werset 34 dziesiątego rozdziału
Listu do Hebrajczyków, który z punktu widzenia języka i treści wiąże się
z tą definicją wiary przenikniętej nadzieją i ją przygotowuje. Autor mówi tu do
wierzących, którzy przeszli przez doświadczenie prześladowań:
«Współcierpieliście z uwięzionymi, z radością przyjęliście rabunek waszego
mienia (hyparchonton – Wulg.: bonorum), wiedząc, że sami
posiadacie rzeczy lepsze (hyparxin – Wulg.: substantiam) i
trwałe». Hyparchonta to dobra, które w ziemskim życiu stanowią
utrzymanie, czyli bazę - «substancję» - dla życia, na którą można liczyć. Ta
«substancja», normalne zabezpieczenie życia, została odebrana chrześcijanom
podczas prześladowania. Znieśli to, ponieważ uważali tę materialną «substancję»
za mało znaczącą. Mogli ją porzucić, gdyż znaleźli lepszą «podstawę» istnienia –
bazę, która pozostaje i której nikt nie może odebrać. Nie można nie dostrzegać
związku, jaki zachodzi pomiędzy tymi dwoma rodzajami «substancji», pomiędzy
środkami utrzymania albo bazą materialną a uznaniem wiary za «bazę», za
«substancję» trwałą. Wiara nadaje życiu nową podstawę, nowy fundament, na którym
człowiek może się oprzeć, a przez to zwyczajny fundament, czyli ufność pokładana
w dobrach materialnych, relatywizuje się. Tworzy się nowa wolność wobec tego
fundamentu życia, na którym tylko pozornie można się oprzeć, nawet jeśli nie
przeczy się jego normalnemu znaczeniu. Nowa wolność, świadomość nowej
«substancji», która została nam dana, nie objawiła się tylko w męczeństwie,
przez które osoby przeciwstawiły się przemocy ideologii i jej politycznych
organów i przez swoją śmierć odnowiły świat. Przejawiła się ona przede wszystkim
w wielkich wyrzeczeniach, na jakie począwszy od starożytnych mnichów do
Franciszka z Asyżu i naszych czasów decydują się ludzie, którzy wstępując do
zgromadzeń zakonnych i ruchów religijnych, z miłości do Chrystusa pozostawiają
wszystko, aby nieść innym wiarę i miłość Chrystusa, aby pomagać cierpiącym na
ciele i na duszy. Tu nowa «substancja» rzeczywiście potwierdziła się jako
«substancja». Z nadziei tych osób, dotkniętych przez Chrystusa, zrodziła się
nadzieja dla innych, którzy żyli w ciemnościach i bez nadziei. Tu okazało się,
że to nowe życie prawdziwie ma «substancję» i że jest to «substancja», która
budzi życie u innych. Dla nas, którzy patrzymy na te postaci, ich sposób
działania i życia jest faktycznie «dowodem», że rzeczy przyszłe, obietnica
Chrystusa to nie tylko oczekiwana rzeczywistość, ale prawdziwa obecność: On
prawdziwie jest « filozofem » i « pasterzem », który wskazuje nam, czym jest i
gdzie jest życie.
9. Aby zrozumieć głębiej tę refleksję na temat dwóch
rodzajów «substancji» – hypostasis i hyparchonta – i na temat
dwóch sposobów życia, jakie one wyrażają, musimy jeszcze krótko rozważyć dwa
słowa związane z tym zagadnieniem, które znajdują się w dziesiątym rozdziale
Listu do Hebrajczyków. Chodzi o słowa hypomone (w. 36) i
hypostole (w. 39). Hypomone tłumaczy się zazwyczaj jako « cierpliwość
» – wytrwałość, stałość. Ta umiejętność oczekiwania połączonego z cierpliwym
znoszeniem prób jest dla wierzącego niezbędna, aby mógł «dostąpić spełnienia
obietnicy» (por. w. 36). W religijności starożytnego judaizmu słowo to było
stosowane umyślnie dla opisania charakterystycznego dla Izraela oczekiwania
Boga: trwania w wierności Bogu, na fundamencie pewności Przymierza, w świecie,
który sprzeciwia się Bogu. Tak więc słowo to oznacza nadzieję, którą się żyje,
życie oparte na pewności nadziei. W Nowym Testamencie to oczekiwanie Boga, to
stawanie po stronie Boga zyskuje nowe znaczenie: Bóg objawił się w Chrystusie.
Już nam przekazał «substancję» rzeczy przyszłych, i tak oczekiwanie Boga nabiera
nowej pewności. Jest oczekiwaniem rzeczy przyszłych wychodząc od
teraźniejszości, która już została nam dana. Jest to oczekiwanie w obecności
Chrystusa, z Chrystusem obecnym, aby dopełniło się Jego Ciało w perspektywie
Jego ostatecznego przyjścia. Hypostole natomiast odnosi się do osoby,
która nie mając odwagi uchyla się od mówienia otwarcie i uczciwie prawdy, co być
może wiąże się z niebezpieczeństwem. Takie ukrywanie się przed ludźmi z powodu
lęku przed nimi prowadzi «na zatracenie» (w. 39). «Albowiem nie dał nam Bóg
ducha bojaźni, ale mocy i miłości oraz trzeźwego myślenia» – tak Drugi List
do Tymoteusza (1,7) charakteryzuje pięknym wyrażeniem zasadniczą postawę
chrześcijanina.
Czym jest życie wieczne?
10.
Do tej pory mówiliśmy o wierze i nadziei w Nowym Testamencie i początkach
chrześcijaństwa. Wciąż było jednak jasne, że nie mówimy tylko o przeszłości;
cała refleksja dotyczy życia i umierania człowieka w ogóle, a zatem interesuje
również nas – tu i teraz. Niemniej musimy zapytać wprost: czy wiara
chrześcijańska jest również dla nas dzisiaj nadzieją, która przemienia i
podtrzymuje nasze życie? Czy jest ona dla nas «sprawcza» – czyli jest
przesłaniem, które kształtuje w nowy sposób samo życie, czy też jest już tylko
«informacją», którą z upływem czasu odłożyliśmy na bok i która wydaje się
ustępować informacjom bardziej aktualnym? Poszukując odpowiedzi, pragnę wyjść od
klasycznej formy dialogu, poprzez który obrzęd Chrztu wyrażał przyjęcie
noworodka do wspólnoty wierzących i jego odrodzenie w Chrystusie. Kapłan pytał
najpierw, jakie imię rodzice wybrali dla dziecka, i kontynuował: «O co prosisz
Kościół Boży?» Odpowiedź: «O wiarę». «Co daje ci wiara?» «Życie wieczne». W tym
dialogu rodzice prosili dla dziecka o dostęp do wiary, wspólnotę z wierzącymi,
gdyż w wierze upatrywali klucza do «życia wiecznego». Z tym bowiem, tak wczoraj,
jak i dziś, mamy do czynienia w Chrzcie, poprzez który stajemy się
chrześcijanami: nie tylko z włączeniem do wspólnoty, nie zwyczajnie z przyjęciem
do Kościoła. Rodzice oczekują czegoś więcej dla dziecka przyjmującego Chrzest:
oczekują, że wiara, do której przynależą materialność Kościoła i jego
sakramentów, da mu życie – życie wieczne. Wiara jest substancją nadziei. Tu
jednak pojawia się pytanie: czy naprawdę tego chcemy – żyć wiecznie? Być może
wiele osób odrzuca dziś wiarę, gdyż życie wieczne nie wydaje się im rzeczą
pożądaną. Nie chcą życia wiecznego, lecz obecnego, a wiara w życie wieczne
wydaje się im w tym przeszkodą. Kontynuować życie na wieczność – bez końca, jawi
się bardziej jako wyrok niż dar. Oczywiście chciałoby się odsunąć śmierć jak
najdalej. Ale żyć zawsze, bez końca – to w sumie może być tylko nudne i
ostatecznie nie do zniesienia. Jest to dokładnie to, o czym na przykład mówi
Ojciec Kościoła Ambroży w przemówieniu z okazji pogrzebu swego brata Satyra: «To
prawda, że śmierć nie należała do natury; Bóg bowiem od początku nie ustanowił
śmierci, ale dał ją jako środek zaradczy [...]. Z powodu wykroczenia życie
ludzkie stało się nędzne, upływało w codziennym trudzie i nieznośnym płaczu.
Trzeba było położyć kres złu, aby śmierć przywróciła to, co utraciło życie.
Nieśmiertelność jest raczej ciężarem niż korzyścią, jeżeli nie rozświetla jej
łaska». Już wcześniej Ambroży powiedział: «Nie należy płakać nad śmiercią, gdyż
prowadzi ona do zbawienia».
11. Niezależnie od tego, co dokładnie chciał
powiedzieć św. Ambroży w tych słowach – prawdą jest, że gdyby śmierć została
wyeliminowana lub odsunięta w nieskończoność, ziemia i ludzkość znalazłyby się w
sytuacji niemożliwej i nie przyniosłoby to korzyści również samej jednostce.
Oczywiście jest pewna sprzeczność w naszym postępowaniu, która wiąże się z
wewnętrzną sprzecznością naszej egzystencji. Z jednej strony nie chcemy umierać;
zwłaszcza ci, którzy nas kochają nie chcą naszej śmierci. Z drugiej jednak, nie
pragniemy też istnieć w nieskończoność, a także ziemia nie została stworzona z
taką perspektywą. Czego więc tak naprawdę chcemy? Ta paradoksalność naszej
własnej postawy rodzi głębsze pytanie: czym w rzeczywistości jest «życie»? Co w
rzeczywistości oznacza «wieczność»? Są chwile, w których niespodziewanie
zaczynamy rozumieć: tak, to właśnie jest to – prawdziwe «życie» – takie powinno
być. Przeciwnie, to co na co dzień nazywamy «życiem» w rzeczywistości nim nie
jest. Augustyn w swoim długim liście o modlitwie, skierowanym do Proby, bogatej
wdowy rzymskiej, matki trzech konsulów, napisał kiedyś: W gruncie rzeczy
pragniemy tylko jednej rzeczy – «szczęśliwego życia», życia, które po prostu
jest życiem, po prostu «szczęścia». Ostatecznie w modlitwie nie prosimy o nic
innego. Nie dążymy do niczego innego – tylko o to chodzi. Potem jednak Augustyn
mówi: patrząc lepiej, wcale nie wiemy, czego pragniemy, czego właściwie chcemy.
Nie znamy bowiem tej rzeczywistości; także w tych momentach, w których myślimy,
że jej dotykamy, nie osiągamy jej naprawdę. «Nie wiemy, o co byłoby stosowne
prosić», wyznaje słowami św. Pawła (por. Rz 8, 26). Wiemy jedynie, że to
nie jest to. Niemniej, w naszej niewiedzy wiemy, że ta rzeczywistość musi
istnieć. «Jest zatem w nas, aby tak powiedzieć, światła ignorancja (docta
ignorantia)», pisze. Nie wiemy, czego prawdziwie pragnęlibyśmy; nie znamy
tego «prawdziwego życia»; niemniej wiemy, że musi istnieć coś, czego nie znamy,
a do czego dążymy.
12. Myślę, że Augustyn w sposób bardzo precyzyjny i
zawsze aktualny opisał tu podstawową sytuację człowieka, sytuację, z której
wywodzą się wszystkie jego sprzeczności i nadzieje. W jakiś sposób pragniemy
życia, tego prawdziwego, którego potem śmierć nie tknie; równocześnie jednak nie
znamy tego, ku czemu zmierzamy. Nie możemy zaprzestać dążenia do tego, a
równocześnie wiemy, że to wszystko, czego możemy doświadczyć albo co
zrealizować, nie jest tym, czego pragniemy. Ta nieznana «rzecz» jest prawdziwą
«nadzieją», która nas inspiruje, a jej niepoznawalność jest równocześnie
przyczyną wszelkiej rozpaczy, jak też wszelkich pozytywnych czy destruktywnych
zrywów w stronę autentycznego świata i autentycznego człowieka. Słowo «życie
wieczne» usiłuje nadać imię tej nieznanej a znanej rzeczywistości. Z
konieczności jest to określenie niewystarczające, które wywołuje zamieszanie.
Określenie «wieczne» budzi w nas bowiem ideę czegoś nie kończącego się, i tego
się lękamy; kojarzy nam się ze znanym nam życiem, które kochamy i którego nie
chcemy utracić, ale jednak równocześnie przynosi ono więcej trudu niż
zaspokojenia, a zatem podczas gdy z jednej strony pragniemy go, z drugiej go nie
chcemy. Możemy jedynie starać się myślą wybiec poza doczesność, w której
jesteśmy uwięzieni i w jakiś sposób przeczuwać, że wieczność nie jest ciągiem
następujących po sobie dni kalendarzowych, ale czymś, co przypomina moment
ostatecznego zaspokojenia, w którym pełnia obejmuje nas, a my obejmujemy pełnię.
Byłby to moment zanurzenia się w oceanie nieskończonej miłości, w którym czas –
przed i potem – już nie istnieje. Możemy jedynie starać się myśleć, że ten
moment jest życiem w pełnym znaczeniu, wciąż nowym zanurzaniem się w głębie
istnienia, podczas gdy po prostu ogarnia nas radość. Tak to wyraża Jezus w
Ewangelii według św. Jana: «Znowu [...] jednak was zobaczę i rozraduje się serce
wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać» (16, 22). Taki kierunek
musimy nadać naszej myśli, jeśli chcemy zrozumieć, ku czemu dąży chrześcijańska
nadzieja, czego oczekujemy od wiary, od naszego bycia z
Chrystusem.
Czy nadzieja chrześcijańska jest
indywidualistyczna?
13. W ciągu historii chrześcijanie usiłowali
przełożyć tę «niewiedzącą wiedzę» na możliwe do przedstawienia obrazy, tworząc
wizerunki «nieba», które pozostają wciąż dalekie od tego, co w istocie znamy
tylko przez zaprzeczenie, poprzez nieznajomość. Wszystkie te próby
przedstawienia nadziei sprawiły, że w ciągu wieków wielu ludzi starało się żyć
wiarą i z tej przyczyny wyrzekło się swoich hyparchonta, majątku
koniecznego do egzystencji. Autor Listu do Hebrajczyków w jedenastym
rozdziale zamieścił swoistą historię tych, którzy żyją w nadziei oraz są w
drodze – historię, która od Abla rozciąga się aż do czasów, w których
List został napisany. W czasach nowożytnych coraz ostrzejsza stawała się
krytyka tego rodzaju nadziei: miałoby tu chodzić o czysty indywidualizm, który
pozostawia świat w jego nędzy i chroni się w wyłącznie prywatnym zbawieniu
wiecznym. Henri de Lubac we wprowadzeniu do swego fundamentalnego dzieła
Catholicisme. Aspects sociaux du dogme zebrał kilka charakterystycznych
głosów dotyczących tej kwestii, z których jeden warto zacytować: «Znalazłem
radość? Nie! Znalazłem tylko moją radość. A to jest rzeczą w przerażający sposób
odmienną. Radość Jezusa może być indywidualna. Może napełnić jedną osobę, i ta
osoba jest zbawiona. Żyje w pokoju [...], teraz i na zawsze, ale tylko ona. Ta
samotność w radości nie przeszkadza jej. Przeciwnie: właśnie ona jest wybrana!
Cała szczęśliwa idzie przez pole walki z różą w ręku».
14. Odnośnie do
tego de Lubac, opierając się na teologii Ojców Kościoła, mógł wykazać, że
zbawienie zawsze było rozumiane jako rzeczywistość wspólnotowa. List do
Hebrajczyków mówi o «mieście» (por. 11, 10.16; 12, 22; 13, 14), a więc o
zbawieniu wspólnotowym. Zgodnie z tym, grzech jest pojmowany przez Ojców
Kościoła jako rozbicie jedności rodzaju ludzkiego, jako rozbicie i podział.
Babel, miejsce zmieszania języków i podziału, jawi się jako obraz tego, co jest
korzeniem grzechu. I tak «odkupienie» jawi się właśnie jako przywrócenie
jedności, w którym na nowo odnajdujemy się razem w jedności, którą tworzy
światowa wspólnota wierzących. Nie ma konieczności, byśmy omawiali tutaj
wszystkie teksty, w których pojawia się wspólnotowy charakter nadziei.
Pozostańmy przy Liście do Proby, w którym Augustyn stara się jakoś opisać
tę nieznaną a znaną rzeczywistość, której poszukujemy. Punktem wyjścia jest tu
po prostu wyrażenie «życie błogosławione [szczęśliwe]». Następnie cytuje Psalm
144 [143], 15: «Szczęśliwy lud, którego Bogiem jest Pan». I kontynuuje: «Abyśmy
mogli przynależeć do tego ludu i [...] osiągnąć życie wieczne z Bogiem, ,,celem
nakazu jest miłość, płynąca z czystego serca, dobrego sumienia i wiary
nieobłudnej'' (por. 1 Tm 1, 5)». To prawdziwe życie, które wciąż
próbujemy osiągnąć, jest związane z trwaniem w egzystencjalnej jedności z
«ludem» i dla każdej jednostki może się realizować jedynie w «my». Zakłada ono
właśnie wyjście z obozów własnego «ja», ponieważ jedynie otwarcie tego
uniwersalnego podmiotu otwiera również spojrzenie na źródło radości, na samą
miłość – na Boga.
15. Ta wizja «szczęśliwego życia» ukierunkowanego na
wspólnotę ma na celu coś spoza obecnego świata, ale właśnie dlatego wnosi też
wkład w budowanie świata – w formie bardzo różnorodnej, według kontekstu
historycznego i możliwości, jakie oferuje lub jakich nie daje. W czasach
Augustyna, gdy napływ nowych ludów zagrażał jedności świata, w którym istniała
pewna gwarancja prawa i życia we wspólnocie, chodziło o umocnienie rzeczywiście
zasadniczych fundamentów tej wspólnoty życia i pokoju, aby przetrwać pośród
przemian w świecie. Spróbujmy jedynie dla przykładu spojrzeć na jeden moment w
średniowieczu, który jest pod pewnym względem emblematyczny. W powszechnym
mniemaniu klasztory były uważane za miejsca schronienia dla uciekających przed
światem (contemptus mundi) i uchylających się od odpowiedzialności za
świat, w poszukiwaniu własnego zbawienia. Bernard z Clairvaux, który przyciągnął
mnóstwo młodych ludzi do klasztorów do swego zreformowanego zakonu, miał na ten
temat zdanie całkowicie odmienne. Według niego mnisi mają zobowiązanie wobec
całego Kościoła, a w konsekwencji również świata. Za pomocą wielu obrazów
przedstawia on odpowiedzialność mnichów za cały organizm Kościoła, więcej, za
ludzkość; odnosi do nich słowa Pseudo-Rufina: «Rodzaj ludzki żyje dzięki
nielicznym; gdyby ich nie było, świat przestałby istnieć...». Mówi: prowadzący
życie kontemplacyjne - contemplantes, powinni stać się rolnikami -
laborantes. Uszlachetniająca funkcja, przejęta przez chrześcijaństwo z
dziedzictwa judaizmu, pojawia się już w regułach monastycznych Augustyna i
Benedykta. Bernard na nowo rozwija tę myśl. Młodzieńcy ze szlacheckich rodów,
którzy przybywali do jego klasztorów, musieli oddać się pracy fizycznej. W
rzeczywistości Bernard mówi wyraźnie, że nawet klasztor nie może na nowo
ustanowić raju, ale też utrzymuje, że klasztor, niejako miejsce, gdzie orze się
ziemię i kształtuje ducha, ma przygotowywać nowy raj. Obszar dzikiego lasu staje
się żyznym gruntem, gdy zostają powalone drzewa pychy, gdy wykorzenia się to, co
dzikie w duszy, i w ten sposób przygotowuje się teren, na którym może wyrosnąć
chleb dla ciała i dla duszy. Czyż patrząc na współczesne dzieje nie przychodzi
nam stwierdzić, że nie uda się stworzyć pozytywnego porządku świata tam, gdzie
dziczeją dusze?
Przemiana chrześcijańskiej wiary-nadziei w czasach
nowożytnych
16. W jaki sposób mogła powstać myśl, że Jezusowe
przesłanie jest ściśle indywidualistyczne i skierowane tylko do jednostki? Jak
doszło do tego, że «zbawienie duszy» jest interpretowane jako ucieczka przed
odpowiedzialnością za to, co wspólne, a w konsekwencji program chrześcijański
jest uważany za egoistyczne poszukiwanie zbawienia, które odmawia służenia
innym? Aby odnaleźć odpowiedź na te pytania, musimy spojrzeć na podstawowe
wyznaczniki czasów nowożytnych. Z wyjątkową jasnością widać je u Francisa
Bacona. Jest rzeczą niezaprzeczalną, że wraz z odkryciem Ameryki i nowymi
zdobyczami techniki narodziła się nowa epoka. Na czym jednak polega ten epokowy
zwrot? Otóż nowa współzależność eksperymentu i metody sprawiła, że człowiek może
dojść do zrozumienia natury zgodnie z jej prawami i doprowadzić ostatecznie do
«zwycięstwa sztuki nad naturą» (victoria cursus artis super naturam).
Nowość – według wizji Bacona – tkwi w nowej zależności pomiędzy nauką i
praktyką. Odtąd ujmowano to też teologicznie: ta nowa zależność pomiędzy nauką i
praktyką miała oznaczać, że panowanie nad stworzeniem dane człowiekowi przez
Boga i utracone z powodu grzechu pierworodnego zostało przywrócone.
17.
Ten, kto czyta te stwierdzenia i uważnie zastanawia się nad nimi, wyodrębnia w
nich rzecz zaskakującą: dotąd odzyskania tego, co człowiek utracił wraz z
wygnaniem z raju ziemskiego oczekiwano od wiary w Jezusa Chrystusa i w niej
upatrywano «odkupienia». Teraz tego «odkupienia», odzyskania utraconego «raju»,
nie oczekuje się już od wiary, ale od świeżo odnalezionego związku pomiędzy
nauką i praktyką. Nie przeczy się tu zwyczajnie wierze; jest ona raczej
przesunięta na inny poziom – poziom jedynie prywatny i pozaziemski – a
równocześnie staje się w jakiś sposób nieistotna dla świata. Ta programowa wizja
zdeterminowała bieg czasów nowożytnych i wpływa również na aktualny kryzys
wiary, który konkretnie rzecz biorąc jest przede wszystkim kryzysem
chrześcijańskiej nadziei. Toteż i nadzieja u Bacona otrzymuje nową formę. Teraz
nazywa się wiarą w postęp. Dla Bacona jest bowiem jasne, że odkrycia i wynalazki
wówczas wprowadzane w życie są jedynie początkiem; że dzięki współpracy nauki i
praktyki będzie można dojść do całkiem nowych odkryć, wyłoni się zupełnie nowy
świat, królestwo człowieka. I tak przedstawił wizję przewidywalnych wynalazków –
aż do samolotu i okrętu podwodnego. W późniejszym rozwoju ideologii postępu
radość z powodu widzialnego rozszerzania możliwości człowieka pozostaje stałym
potwierdzeniem wiary w postęp jako taki.
18. Równocześnie coraz bardziej
centralne miejsce w idei postępu zajmują dwie kategorie: rozum i wolność. Postęp
jest przede wszystkim postępem we wzroście panowania rozumu, a rozum jest
oczywiście pojmowany jako władza dobra i dla dobra. Postęp jest pokonaniem
wszelkich zależności – jest postępem ku doskonałej wolności. Również wolność
jest pojmowana wyłącznie jako obietnica, w której człowiek realizuje się ku swej
pełni. W obydwu pojęciach – wolności i rozumu – jest obecny aspekt polityczny.
Oczekuje się bowiem królestwa rozumu jako nowej sytuacji ludzkości, która stała
się całkowicie wolna. Uwarunkowania polityczne jednak takiego królestwa rozumu i
wolności w pierwszym momencie wydają się słabo zdefiniowane. Rozum i wolność
same w sobie wydają się gwarantować istnienie nowej, doskonałej wspólnoty
ludzkiej, na mocy ich wewnętrznej dobroci. W obu tych kluczowych pojęciach:
«rozumu» i «wolności», myśl jednak zawsze przeciwstawia się więzom nakładanym
przez wiarę i Kościół, jak też przez ówczesny ład państwowy. Zatem obydwa te
pojęcia zawierają niezwykle wybuchowy potencjał rewolucyjny.
19. Musimy
pokrótce rzucić okiem na dwa istotne etapy politycznej krystalizacji tej
nadziei, gdyż dla rozwoju nadziei chrześcijańskiej, dla jej zrozumienia i jej
trwałości ma to duże znaczenie. Pierwszym z nich jest Rewolucja Francuska jako
próba ustanowienia panowania rozumu i wolności, również na sposób politycznie
realny. W pierwszej chwili Europa Oświecenia patrzyła z entuzjazmem na te
wydarzenia, ale wobec ich rozwoju musiała na nowo zastanowić się nad rozumem i
wolnością. Znaczące dla dwóch faz recepcji tego, co działo się we Francji, są
dwa dzieła Emanuela Kanta, w których snuje refleksje nad wydarzeniami. W 1792
pisze: Der Sieg des guten Prinzips über das Böse und die Gründung eines
Reichs Gottes auf Erden (Zwycięstwo dobrego pryncypium nad złym i
ustanowienie królestwa Bożego na ziemi). Twierdzi w nim: «Stopniowe przejście od
wiary kościelnej ku wyłącznemu panowaniu czystej wiary religijnej stanowi
przybliżanie się do królestwa Bożego». Mówi nam także, że rewolucje mogą
przyspieszać czas tego przejścia od wiary kościelnej do wiary jedynie rozumnej.
«Królestwo Boże», o którym mówił Jezus, otrzymało tu nową definicję i nowy
rodzaj obecności; istnieje – żeby tak powiedzieć – nowe «oczekiwanie
natychmiastowe»: «Królestwo Boże» pojawia się tam, gdzie wychodzi się poza wiarę
kościelną i zastępuje się ją «wiarą religijną», tzn. zwyczajną wiarą rozumową. W
1795 r., w dziele: Das Ende aller Dinge (Koniec wszystkich rzeczy),
pojawia się zmodyfikowany obraz. Teraz Kant bierze pod uwagę możliwość, że obok
naturalnego końca rzeczy może nastąpić jakiś, przeciwny naturze, perwersyjny
koniec. W odniesieniu do tego pisze: «Jeśli chrześcijaństwo któregoś dnia
doszłoby do stanu, w którym nie byłoby już godne miłości [...], wówczas
dominującą myślą ludzi musiałaby stać się myśl o odrzuceniu go i
przeciwstawieniu się mu; a Antychryst rozpocząłby – choćby na krótko – swoje
panowanie (prawdopodobnie oparte na lęku i egoizmie). Z kolei jednak, ponieważ
chrześcijaństwo, chociaż przeznaczone mu jest zostać religią powszechną,
faktycznie nie mogłoby liczyć na przeznaczenie, mógłby pod względem moralnym
nastąpić koniec (perwersyjny) wszystkich rzeczy».
20. W wieku XIX nie
osłabła wiara w postęp jako w nową formę ludzkiej nadziei i nadal uważano rozum
i wolność za gwiazdy przewodnie, za którymi trzeba iść drogą nadziei. Coraz
szybszy rozwój techniki i związane z nim uprzemysłowienie dość szybko wytworzyły
nową sytuację społeczną: powstała klasa robotników przemysłowych i tak zwany «
proletariat przemysłowy », którego dramatyczne warunki życiowe w sposób
wstrząsający opisał Fryderyk Engels w 1845 roku. Dla czytelnika musiało być
jasne: nie może być tak dalej, potrzeba zmian. Zmiana jednak miała wstrząsnąć i
zburzyć całą strukturę społeczeństwa burżuazyjnego. Po rewolucji burżuazyjnej z
1789 roku. nadeszła godzina nowej rewolucji – rewolucji proletariackiej:
postęp nie mógł się dokonywać zwyczajnie w sposób linearny, małymi krokami.
Potrzebny był rewolucyjny przeskok. Karol Marks podchwycił ten wymóg chwili i z
ostrością języka i myśli starał się – jak mu się wydawało – ostatecznie
skierować historię ku zbawieniu – ku temu, co Kant określał mianem «królestwa
Bożego». Jak tylko rozwieje się prawda o « tamtym świecie », trzeba będzie
ustanowić prawdę o «tym świecie». Krytyka nieba przemienia się w krytykę ziemi,
krytyka teologii w krytykę polityki. Postęp ku temu, co lepsze, ku światu
definitywnie dobremu, nie rodzi się już po prostu z nauki, ale z polityki – z
polityki pomyślanej naukowo, która potrafi odtworzyć strukturę historii i
społeczeństwa i w ten sposób wskazuje drogę do rewolucji, do przemiany
wszystkiego. Z wielką precyzją, chociaż w sposób jednostronny i wybiórczy, Marks
opisał sytuację swojego czasu i z wielkim talentem analitycznym przedstawił
drogę do rewolucji – nie tylko teoretycznie: z partią komunistyczną, która
zrodziła się z manifestu komunistycznego z 1848 roku, konkretnie ją zainicjował.
Jego obietnica, dzięki precyzji analizy i jasnemu wskazaniu środków do
osiągnięcia radykalnej przemiany, fascynowała i dziś na nowo fascynuje. A potem
w sposób jeszcze bardziej radykalny doszło do rewolucji w Rosji.
21.
Jednak zwycięstwo ukazało zarazem ewidentny fundamentalny błąd Marksa. Wskazał
on bardzo precyzyjnie, w jaki sposób dokonać przewrotu. Nie powiedział jednak,
jak sprawy miały się potoczyć potem. Zakładał po prostu, że wraz z pozbawieniem
klasy panującej dóbr, z upadkiem władzy politycznej i uspołecznieniem środków
produkcji zrealizuje się Nowe Jeruzalem. Wówczas miały bowiem zostać zniesione
wszystkie sprzeczności, człowiek i świat ostatecznie pojęliby samych siebie.
Odtąd wszystko miało toczyć się samo słuszną drogą, ponieważ wszystko miało
należeć do wszystkich, a wszyscy mieli chcieć dla siebie nawzajem dobra. I tak,
po zwycięstwie rewolucji Lenin przekonał się, że w pismach mistrza nie było
żadnego wskazania, jak postępować. Owszem, mówił on o przejściowej fazie
dyktatury proletariatu jako o konieczności, która jednak w następnym okresie
miała sama z siebie przestać istnieć. Dobrze znamy tę «fazę przejściową» i
wiemy, jak ona się rozwinęła, nie rodząc zdrowego świata, ale pozostawiając za
sobą pustoszące zniszczenia. Marks nie tylko nie pomyślał o koniecznym porządku
nowego świata – to miało już bowiem być niepotrzebne. To, że nic na ten temat
nie mówił, było logicznym następstwem jego projektu. Błąd jego tkwi głębiej.
Zapomniał, że człowiek pozostaje zawsze człowiekiem. Zapomniał o człowieku i o
jego wolności. Zapomniał, że wolność pozostaje zawsze wolnością, nawet, gdy
wybiera zło. Wierzył, że gdy zostanie uporządkowana ekonomia, wszystko będzie
uporządkowane. Jego prawdziwy błąd to materializm: człowiek nie jest bowiem
tylko produktem warunków ekonomicznych i nie jest możliwe jego uzdrowienie
wyłącznie od zewnątrz, przez stworzenie korzystnych warunków
ekonomicznych.
22. Tak więc na nowo stajemy wobec pytania: w czym możemy
pokładać nadzieję? Konieczna jest samokrytyka czasów nowożytnych w dialogu z
chrześcijaństwem i jego koncepcją nadziei. W takim dialogu również
chrześcijanie, w kontekście ich wiedzy i doświadczeń, winni na nowo uczyć się,
czym jest ich nadzieja, co mają do zaoferowania światu, a czego natomiast nie
mogą ofiarować. Trzeba, aby z samokrytyką czasów nowożytnych łączyła się
samokrytyka nowożytnego chrześcijaństwa, które wciąż od nowa musi uczyć się
rozumienia siebie samego, poczynając od swych korzeni. Na ten temat możemy tu
sformułować jedynie kilka myśli. Przede wszystkim trzeba się pytać: co
prawdziwie oznacza «postęp», co obiecuje, a czego nie obiecuje? Już w XIX wieku
istniała krytyka wiary w postęp. W XX wieku Theodor W. Adorno sformułował
problematykę wiary w postęp w sposób drastyczny: postęp, jeśli się mu przyjrzeć
z bliska, jest postępem od procy do megabomby. Jest to istotnie ta strona
postępu, której nie należy ignorować. Inaczej mówiąc: staje się ewidentna
dwuznaczność postępu. Bez wątpienia ofiaruje on nowe możliwości dobra, ale też
otwiera przepastne możliwości zła – możliwości, które wcześniej nie istniały.
Wszyscy staliśmy się świadkami, jak postęp w niewłaściwych rękach może stać się,
i stał się faktycznie, straszliwym postępem na drodze zła. Jeśli wraz z postępem
technicznym nie dokonuje się postęp w formacji etycznej człowieka, we wzrastaniu
człowieka wewnętrznego (por. Rz 7, 22; 2 Kor 4, 16), wówczas nie
jest on postępem, ale zagrożeniem dla człowieka i dla świata.
23. Jeśli
zaś chodzi o dwa wielkie tematy: «rozum» i «wolność», można tu jedynie napomknąć
o pytaniach, jakie się z nimi wiążą. Tak, rozum jest wielkim darem Bożym dla
człowieka, i zwycięstwo rozumu nad nierozumnością jest także zadaniem wiary
chrześcijańskiej. Kiedy jednak rozum prawdziwie panuje? Kiedy odłączył się od
Boga? Kiedy stał się ślepy na Boga? Rozum możności i rozum czynu jest już całym
rozumem? Jeżeli postęp, aby był postępem, potrzebuje wzrostu moralnego
ludzkości, to rozum możności i czynu równie pilnie musi być zintegrowany poprzez
otwarcie rozumu na zbawcze moce wiary, na rozeznawanie dobra i zła. Tylko w ten
sposób staje się rozumem prawdziwie ludzkim. Staje się ludzki tylko wtedy, gdy
jest w stanie wskazać woli drogę, a jest w stanie tylko wówczas, gdy patrzy poza
siebie. W przeciwnym razie sytuacja człowieka, charakteryzująca się zachwianiem
równowagi między tym, co człowiek może w praktyce, a co potrafi osądzić sercem,
staje się zagrożeniem dla niego i dla stworzenia. Tak więc, gdy chodzi o temat
wolności, należy pamiętać, że wolność ludzka domaga się zawsze zharmonizowania
różnych wolności. To zharmonizowanie jednak nie może się udać, jeśli nie jest
zdeterminowane przez wspólne, wewnętrzne kryterium oceny, które jest fundamentem
i celem naszej wolności. Powiedzmy to teraz w sposób bardzo prosty: człowiek
potrzebuje Boga, w przeciwnym razie nie ma nadziei. Gdy patrzymy na rozwój epoki
nowożytnej stwierdzenie św. Pawła zacytowane na początku (Ef 2, 12) jawi
się jako bardzo realistyczne i po prostu prawdziwe. Nie ma zatem wątpliwości, że
«królestwo Boże» realizowane bez Boga – a więc królestwo samego człowieka –
nieuchronnie zmierza ku «perwersyjnemu końcowi» wszystkiego, opisanemu przez
Kanta. Widzieliśmy i widzimy to wciąż na nowo. Nie ma jednak również
wątpliwości, że Bóg prawdziwie angażuje się w sprawy ludzkie jedynie wówczas,
gdy nie tylko my myślimy o Nim, ale gdy On sam wychodzi nam naprzeciw i do nas
mówi. To dlatego rozum potrzebuje wiary, aby był w pełni sobą: rozum i wiara
potrzebują siebie nawzajem, aby urzeczywistniała się ich prawdziwa natura i
misja.
Prawdziwe oblicze chrześcijańskiej
nadziei
24. Zapytajmy jeszcze raz: w czym możemy pokładać
nadzieję? W czym nie możemy pokładać nadziei? Przede wszystkim musimy
stwierdzić, że postęp sumaryczny jest możliwy tylko w zakresie materialnym. Tu,
w coraz lepszym poznaniu struktur materii i w pojawiających się w związku z tym
coraz bardziej doskonałych wynalazkach, jawi się oczywiście ciągłość postępu
mającego na celu coraz większe panowanie nad naturą. Natomiast w sferze
świadomości etycznej i decyzji moralnej nie ma podobnej możliwości sumowania, z
prostego powodu, że wolność człowieka jest wciąż nowa i wciąż na nowo musi
decydować. Nie są one nigdy po prostu podejmowane za nas przez innych – w takim
bowiem przypadku nie bylibyśmy już wolni. Wolność zakłada, że przy podejmowaniu
fundamentalnych decyzji każdy człowiek, każde pokolenie jest nowym początkiem.
Oczywiście, nowe pokolenia muszą budować na wiedzy i doświadczeniu tych, które
je poprzedzały, jak też mogą czerpać ze skarbca moralnego całej ludzkości. Ale
mogą to też odrzucić, ponieważ nie musi to być tak samo ewidentne dla nich, jak
odkrycia materialne. Skarbiec moralny ludzkości nie jest obecny w taki sposób, w
jaki obecne są narzędzia, których się używa; istnieje on jako zaproszenie do
wolności i jako jej możliwość. To jednak oznacza, że:
a) Właściwy
stan rzeczy ludzkich i zdrowie moralne świata nie mogą być nigdy zagwarantowane
jedynie przez struktury, jakkolwiek są one wartościowe. Struktury takie nie
tylko są ważne, ale także konieczne; nie mogą one jednak i nie powinny pozbawiać
człowieka wolności. Nawet najlepsze struktury funkcjonują dobrze tylko wtedy,
gdy w społeczności są żywe przekonania, które są w stanie skłaniać ludzi do
wolnego przyjęcia ładu wspólnotowego. Wolność potrzebuje przekonania;
przekonanie nie istnieje samo z siebie, ale wciąż musi być wspólnotowo
zdobywane.
b) Ponieważ człowiek zawsze pozostaje wolny, a jego
wolność jest zawsze krucha, nigdy na tym świecie nie zaistnieje definitywnie
ugruntowane królestwo dobra. Kto obiecuje lepszy świat, który miałby
nieodwołalnie istnieć na zawsze, daje obietnicę fałszywą; pomija ludzką wolność.
Wolność musi wciąż być zdobywana dla dobra. Wolne przylgnięcie do dobra nigdy
nie istnieje po prostu samo z siebie. Jeśli istniałyby struktury, które
nieodwołalnie ustanowiłyby jakiś określony – dobry – stan świata, zostałaby
zanegowana wolność człowieka, a z tego powodu ostatecznie struktury takie nie
byłyby wcale dobre.
25. Konsekwencją tego, co zostało powiedziane jest
fakt, że wciąż nowe, żmudne poszukiwanie słusznego ładu rzeczy ludzkich jest
zadaniem każdego pokolenia; nigdy nie jest zadaniem skończonym. Każde pokolenie
powinno wnosić wkład w ustalenie przekonującego ładu wolności i dobra, który
byłby pomocny dla przyszłego pokolenia jako wskazówka, jak właściwie korzystać z
wolności ludzkiej, a w ten sposób dałby, oczywiście w granicach ludzkich
możliwości, pewną gwarancję na przyszłość. Inaczej mówiąc, dobre struktury
pomagają, ale same nie wystarczą. Człowiek nigdy nie może być po prostu zbawiony
z zewnątrz. Byli w błędzie Francis Bacon i ci, którzy przynależą do nurtu myśli
świata nowożytnego, zainspirowanego przez niego, uważając, że człowiek zostanie
zbawiony przez naukę. Mając takie oczekiwania, zbyt wiele wymaga się od nauki;
tego rodzaju nadzieja jest zwodnicza. Nauka może wiele wnieść w proces
humanizacji świata i ludzkości. Może jednak również zniszczyć człowieka i świat,
jeśli nie jest ukierunkowana przez siły, które są poza nią. Z drugiej strony,
musimy również zdać sobie sprawę, że gdy nauka odnosiła sukcesy w stopniowym
rozwoju świata nowożytne chrześcijaństwo w dużej mierze koncentrowało się tylko
na jednostce i jej zbawieniu. W ten sposób zawęziło horyzont nadziei i nie
rozeznało wystarczająco wielkości swojego zadania – nawet jeśli trzeba uznać za
wielkie to, czego nieustannie dokonywało w dziedzinie formacji człowieka i
troski o słabych i cierpiących.
26. To nie nauka odkupuje człowieka.
Człowiek zostaje odkupiony przez miłość. Odnosi się to już do sfery czysto
światowej. Kiedy ktoś doświadcza w swoim życiu wielkiej miłości, jest to moment
«odkupienia», który nadaje nowy sens jego życiu. Szybko jednak zda sobie również
sprawę z tego, że miłość, która została mu dana, sama nie rozwiązuje problemu
jego życia. Jest to krucha miłość. Może zostać zniszczona przez śmierć. Istota
ludzka potrzebuje miłości bezwarunkowej. Potrzebuje tej pewności, dzięki której
może powiedzieć: «Ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani
rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co [jest] wysoko, ani co
głęboko, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości
Boga, która jest w Jezusie Chrystusie, Panu naszym» (Rz 8, 38-39). Jeżeli
istnieje ta absolutna miłość, z jej absolutną pewnością, wówczas – i tylko
wówczas – człowiek jest «odkupiony» niezależnie od tego, co wydarzyłoby się w
jego szczególnym przypadku. To mamy na myśli, gdy mówimy: Jezus Chrystus nas
«odkupił». Przez Niego nabraliśmy pewności Boga – Boga, który nie stanowi tylko
dalekiej «pierwszej przyczyny» świata, gdyż Jego Syn jednorodzony stał się
człowiekiem i o Nim każdy może powiedzieć: «Obecne życie moje jest życiem wiary
w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie» (Ga 2,
20).
27. W tym sensie prawdą jest, że kto nie zna Boga, chociaż miałby
wielorakie nadzieje, w gruncie rzeczy nie ma nadziei, wielkiej nadziei, która
podtrzymuje całe życie (por. Ef 2, 12). Prawdziwą, wielką nadzieją
człowieka, która przetrwa wszelkie zawody, może być tylko Bóg – Bóg, który nas
umiłował i wciąż nas miłuje «aż do końca», do ostatecznego «wykonało się!»
(por. J 13, 1; 19, 30). Kogo dotyka miłość, ten zaczyna intuicyjnie
pojmować, czym właściwie jest «życie». Zaczyna przeczuwać, co znaczy słowo
nadziei, które napotkaliśmy w obrzędzie Chrztu: od wiary oczekuję «życia
wiecznego» – prawdziwego życia, które całkowicie i bez zagrożeń, w całej pełni,
po prostu jest życiem. Jezus, który powiedział o sobie, że przyszedł na świat,
abyśmy mieli życie i mieli je w pełni, w obfitości (por. J 10, 10),
wyjaśnił nam także, co oznacza «życie»: «A to jest życie wieczne: aby znali
Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa
Chrystusa» (J 17, 3). Życia we właściwym znaczeniu nie mamy dla siebie
ani wyłącznie z samych siebie: jest ono relacją. Życie w swojej pełni jest
relacją z Tym, który jest źródłem życia. Jeśli pozostajemy w relacji z Tym,
który nie umiera, który sam jest Życiem i Miłością, wówczas mamy życie. Wówczas
«żyjemy».
28. Rodzi się jednak pytanie: czy w ten sposób nie popadamy
znowu w pojmowane indywidualistycznie zbawienie? Czy nie jest to nadzieja tylko
dla mnie, która właśnie nie jest prawdziwą nadzieją, bo zapomina i pomija
innych? Nie. W więź z Bogiem wchodzi się poprzez komunię z Jezusem – sami i
tylko naszymi możliwościami tego nie osiągniemy. Relacja z Chrystusem jest
jednak relacją z Tym, który samego siebie oddał na okup za nas wszystkich
(por. 1 Tm 2, 6). Trwanie w komunii z Chrystusem włącza nas w Jego «bycie
dla wszystkich», które odtąd staje się naszym sposobem bycia. On zobowiązuje nas
wobec innych, ale tylko w komunii z Nim jest możliwe, abyśmy prawdziwie byli dla
innych, dla ogółu. W tym kontekście chciałbym zacytować wielkiego greckiego
doktora Kościoła, św. Maksyma Wyznawcę († 662), który wpierw napomina, aby
niczego nie przedkładać nad poznanie i nad miłość Boga, ale zaraz potem
przechodzi do bardzo konkretnych sytuacji: «Kto miłuje Boga, nie może zachowywać
pieniędzy dla siebie. Dzieli się nimi w sposób ,,Boży” [...] w taki sam sposób
według miary sprawiedliwości». Z miłości do Boga wynika udział w sprawiedliwości
i dobroci Boga dla innych; miłość Boga domaga się wewnętrznej wolności wobec
każdego rodzaju posiadania i wszystkich rzeczy materialnych: miłość Boga objawia
się w odpowiedzialności za drugiego. Ta sama zależność pomiędzy miłością Boga i
odpowiedzialnością za ludzi we wzruszający sposób przejawia się w życiu św.
Augustyna. Po nawróceniu na wiarę chrześcijańską on i jego przyjaciele o
podobnych ideach pragnęli wieść życie oddane całkowicie słowu Bożemu i rzeczom
wiecznym. Chciał realizować, zgodnie z chrześcijańskimi wartościami, ideał życia
kontemplacyjnego zawarty w wielkiej filozofii greckiej, wybierając w ten sposób
«najlepszą cząstkę» (por. Łk 10, 42). Ale wszystko potoczyło się inaczej.
Gdy Augustyn uczestniczył w niedzielnej Mszy św. w portowym mieście Hipponie,
został wywołany z tłumu przez biskupa i zmuszony do przyjęcia święceń
kapłańskich i posługi w tym mieście. Wspominając to wydarzenie, napisał w
Wyznaniach: «Przerażony moimi grzechami i brzemieniem mojej nędzy, biłem
się z myślami i zamierzałem nawet uciec do pustelni. Lecz zabroniłeś mi tego i
umocniłeś mnie słowami: ,,Oto za wszystkich Chrystus umarł, aby ci, którzy żyją,
już nie dla siebie żyli, ale dla Tego, który za nich umarł” (2 Kor 5,
15)». Chrystus umarł za wszystkich. Żyć dla Niego, to znaczy pozwolić się
włączyć w Jego «być dla».
29. Dla Augustyna oznaczało to całkiem nowe
życie. Kiedyś tak opisał swoją codzienność: «Upominać niezdyscyplinowanych,
pocieszać małodusznych, podtrzymywać słabych, zbijać argumenty przeciwników,
strzec się złośliwych, nauczać nieumiejętnych, zachęcać leniwych, mitygować
kłótliwych, powstrzymywać ambitnych, podnosić na duchu zniechęconych, godzić
walczących, pomagać potrzebującym, uwalniać uciśnionych, okazywać uznanie
dobrym, tolerować złych i [niestety!] kochać wszystkich». «Ewangelia mnie
przeraża» – to ten zdrowy lęk nie pozwala nam żyć dla nas samych i popycha nas,
abyśmy przekazywali naszą wspólną nadzieję. Właśnie to było intencją Augustyna:
w trudnej sytuacji imperium rzymskiego, która stanowiła zagrożenie również dla
rzymskiej Afryki, a pod koniec życia Augustyna doprowadziła do jej zniszczenia,
przekazywać nadzieję – nadzieję, która rodziła się w nim z wiary i, choć był
introwertykiem, uzdolniła go do zdecydowanego i ofiarnego uczestnictwa w
budowaniu porządku doczesnego. W tym samym rozdziale Wyznań, w którym
przed chwilą wyodrębniliśmy decydujący motyw jego zaangażowania «dla
wszystkich», mówi: Chrystus «przyczynia się za nami. Inaczej – pozostałaby mi
tylko rozpacz. Rozliczne bowiem i ciężkie są te moje choroby. Rozliczne są i
ciężkie. Lecz nad nimi mają przewagę Twoje lekarstwa. Moglibyśmy mniemać, że
Słowo Twoje dalekie jest od wspólnoty z ludźmi, moglibyśmy zwątpić w nasze
ocalenie – gdyby Słowo Twoje nie stało się ciałem i nie zamieszkało między
nami». Z mocą swojej nadziei Augustyn poświęcił się ludziom prostym i swemu
miastu – zrezygnował ze szlachectwa duchowego, a głosił i działał w sposób
prosty dla ludu prostego.
30. Podsumujmy teraz to, co do tej pory wynikło
z naszych refleksji. W kolejnych, następujących po sobie dniach, człowiek ma
różnorakie nadzieje, małe i większe – różne w różnych okresach życia. Czasami
może się wydawać, że spełnienie jednej z tych nadziei zadowoli go całkowicie i
że nie będzie potrzebował innych nadziei. W młodości może to być nadzieja na
wielką i zaspokajającą miłość; nadzieja na zdobycie pozycji, odniesienie takiego
czy innego sukcesu określającego przyszłe życie. Kiedy jednak te nadzieje
spełniają się, okazuje się z całą wyrazistością, że w rzeczywistości to nie było
wszystko. Staje się ewidentne, że człowiek potrzebuje innej nadziei, która idzie
dalej. Staje się jasne, że może zaspokoić go jedynie coś nieskończonego, co
zawsze będzie czymś więcej niż to, co kiedykolwiek może osiągnąć. W tym sensie
czasy nowożytne przyniosły nadzieję na ustanowienie doskonałego świata, który
dzięki osiągnięciom nauki i naukowo uzasadnionej polityce wydawał się możliwy do
zrealizowania. W ten sposób biblijna nadzieja królestwa Bożego została
zastąpiona nadzieją na królestwo ludzkie, nadzieją na lepszy świat, który będzie
prawdziwym «królestwem Bożym». Ostatecznie ta nadzieja wydawała się wielka i
realistyczna, właśnie taka, jakiej potrzebuje człowiek. Była ona zdolna – przez
pewien czas – zmobilizować wszystkie ludzkie energie; wielki cel wydawał się
godny tego zaangażowania. Jednak z upływem czasu stało się jasne, że spełnienie
tej nadziei coraz bardziej oddala się. Przede wszystkim zdano sobie sprawę, że
może to być nadzieja dla ludzi w dalekiej przyszłości, ale nie dla nas. A
chociaż «dla wszystkich» jest częścią wielkiej nadziei – nie mogę bowiem być
szczęśliwy przeciw innym i bez innych – pozostaje prawdą, że nadzieja, która
mnie nie dotyczy, nie jest prawdziwą nadzieją. I stało się jasne, że była to
nadzieja przeciw wolności, bowiem ludzka rzeczywistość zależy w każdym pokoleniu
na nowo od wolnej decyzji ludzi, którzy do niego należą. Gdyby ta wolność na
skutek uwarunkowań lub struktur została im odebrana, świat ostatecznie nie byłby
dobry, gdyż świat bez wolności w żadnym przypadku nie jest światem dobrym. Tak
więc, choć jest niezbędne nieustanne zaangażowanie na rzecz poprawy świata,
lepszy świat jutra nie może stanowić właściwego i wystarczającego zakresu naszej
nadziei. I wciąż w nawiązaniu do tego rodzi się pytanie: Kiedy świat jest
«lepszy»? Co czyni go lepszym? Według jakiego kryterium można ocenić, czy jest
lepszy? W jaki sposób można osiągnąć to «dobro»?
31. I jeszcze:
potrzebujemy małych i większych nadziei, które dzień po dniu podtrzymują nas w
drodze. Jednak bez wielkiej nadziei, która musi przewyższać pozostałe, są one
niewystarczające. Tą wielką nadzieją może być jedynie Bóg, który ogarnia
wszechświat, i który może nam zaproponować i dać to, czego sami nie możemy
osiągnąć. Właśnie otrzymanie daru należy do nadziei. Bóg jest fundamentem
nadziei – nie jakikolwiek bóg, ale ten Bóg, który ma ludzkie oblicze i umiłował
nas aż do końca: każdą jednostkę i ludzkość w całości. Jego królestwo to nie
wyimaginowane zaświaty, umiejscowione w przyszłości, która nigdy nie nadejdzie;
Jego królestwo jest obecne tam, gdzie On jest kochany i dokąd Jego miłość
dociera. Tylko Jego miłość daje nam możliwość trwania w umiarkowaniu, dzień po
dniu, bez utraty zapału, który daje nadzieja w świecie ze swej natury
niedoskonałym. Równocześnie Jego miłość jest dla nas gwarancją, że istnieje to,
co jedynie mgliście przeczuwamy, a czego mimo wszystko wewnętrznie oczekujemy:
życie, które prawdziwie jest życiem. Postaramy się nadać tej idei konkretny
kształt w ostatniej części, skupiając naszą uwagę na niektórych «miejscach»
praktycznego uczenia się i ćwiczenia w nadziei.
«Miejsca» uczenia
się i ćwiczenia w nadziei
I. Modlitwa jako szkoła
nadziei
32. Pierwszym istotnym miejscem uczenia się nadziei jest
modlitwa. Jeśli nikt mnie już więcej nie słucha, Bóg mnie jeszcze słucha. Jeśli
już nie mogę z nikim rozmawiać, nikogo wzywać, zawsze mogę mówić do Boga. Jeśli
nie ma już nikogo, kto mógłby mi pomóc – tam, gdzie chodzi o potrzebę albo
oczekiwanie, które przerastają ludzkie możliwości trwania w nadziei – On może mi
pomóc. Gdy jestem skazany na całkowitą samotność... ale modlący się nigdy nie
jest całkowicie samotny. Niezapomniany Kardynał Nguyen Van Thuan, który spędził
w więzieniu 13 lat, z czego 9 w izolacji, pozostawił nam cenną książkę:
Modlitwy nadziei. Tam, w sytuacji wydawałoby się totalnej desperacji,
słuchanie Boga, możliwość mówienia do Niego, dawały mu rosnącą siłę nadziei,
która po uwolnieniu pozwoliła mu stać się dla ludzi całego świata świadkiem
nadziei – tej wielkiej nadziei, która nie gaśnie nawet podczas nocy
samotności.
33. Wewnętrzną relację zachodzącą między modlitwą i nadzieją
pięknie zilustrował św. Augustyn w jednej ze swoich homilii na temat
Pierwszego Listu św. Jana. Definiuje on modlitwę jako ćwiczenie
pragnienia. Człowiek został stworzony dla wielkiej rzeczywistości – dla samego
Boga, aby był przez Niego wypełniony. Jednak jego serce jest zbyt ciasne dla tej
rzeczywistości, która została mu przeznaczona. Musi się rozszerzyć. «Odkładając
na później [swój dar], Bóg rozszerza nasze pragnienie; poprzez pragnienie
rozszerza ducha i powiększając go, sprawia, że może [przyjąć Jego samego]».
Augustyn odsyła do św. Pawła, który mówi o sobie, że żyje ukierunkowany na
rzeczy, które mają nadejść (por. Flp 3, 13). Następnie odwołuje się do
bardzo pięknego obrazu, aby opisać proces rozszerzania i przygotowania ludzkiego
serca. «Załóż, że Bóg chce cię napełnić miodem [symbol łagodności Boga i Jego
dobroci]. Jeśli jednak ty jesteś pełen octu, gdzie zmieścisz miód?» Naczynie, to
znaczy serce, musi być najpierw rozszerzone, a potem oczyszczone z octu i jego
zapachu. To wymaga pracy, jest opłacone cierpieniami, ale jedynie w ten sposób
przysposabiamy się do tego, do czego jesteśmy przeznaczeni. Nawet jeśli Augustyn
mówi bezpośrednio jedynie o wrażliwości na Boga, to jednak jawi się jasno, że
człowiek w tej pracy, dzięki której uwalnia się od octu, nie tylko staje się
wolny dla Boga, ale właśnie otwiera się na innych. Jedynie bowiem stając się
dziećmi Bożymi, możemy być w jedności z naszym wspólnym Ojcem. Modlić się, to
nie znaczy wychodzić poza historię i chować się w prywatnym kącie własnego
szczęścia. Prawidłowa modlitwa jest procesem oczyszczenia wewnętrznego, który
czyni nas otwartymi na Boga i przez to właśnie otwartymi na ludzi. W modlitwie
człowiek powinien uczyć się, o co prawdziwie powinien prosić Boga – co jest
godne Boga. Musi uczyć się, że nie może modlić się przeciw drugiemu. Musi uczyć
się, że nie może prosić o rzeczy powierzchowne i wygody, których pragnie w danym
momencie – ulegając małej, fałszywej nadziei, która odwodzi go od Boga. Musi
oczyszczać swoje pragnienia i nadzieje. Musi uwalniać się od ukrytych kłamstw,
którymi zwodzi samego siebie: Bóg je widzi, a w odniesieniu do Boga człowiek
również musi je uznać. «Kto jednak dostrzega swoje błędy? Oczyść mnie od tych,
które są skryte przede mną» – modli się Psalmista (19 [18], 13). Brak uznania
win, iluzja niewinności nie usprawiedliwia mnie i nie zbawia, ponieważ otępienie
sumienia, niezdolność rozpoznania we mnie zła jako takiego, jest moją winą.
Jeśli nie ma Boga, być może muszę uciekać się do takiego zafałszowania, bo nie
ma nikogo, kto mógłby mi przebaczyć, nikogo, kto byłby prawdziwą miarą.
Tymczasem spotkanie z Bogiem budzi moje sumienie, aby nie podsuwało mi już
samousprawiedliwienia, nie było odbiciem mnie samego i moich współczesnych,
którzy mają na mnie wpływ, ale by było zdolnością słuchania samego
Dobra.
34. Aby modlitwa rozwinęła tę oczyszczającą moc, musi być z jednej
strony bardzo osobista, musi być konfrontacją mojego «ja» z Bogiem, z Bogiem
żywym. Z drugiej jednak strony musi być wciąż od nowa prowadzona i oświecana
przez wielkie modlitwy Kościoła i świętych, przez modlitwę liturgiczną, w której
Pan nieustannie uczy nas, jak modlić się właściwie. Kardynał Nguyen Van Thuan w
swojej książce zawierającej nauki rekolekcyjne wspomniał, że w jego życiu były
długie okresy, w których nie był zdolny modlić się, a wtedy kurczowo trzymał się
słów modlitwy Kościoła: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i modlitw liturgicznych. W
rozmowie z Bogiem modlitwa publiczna musi zawsze splatać się z osobistą. W ten
sposób możemy mówić do Boga, a Bóg mówi do nas. Tak dokonują się w nas
oczyszczenia, dzięki którym otwieramy się na Boga i stajemy się zdolni do służby
ludziom. Tak też otwieramy się na wielką nadzieję i stajemy się sługami nadziei
wobec innych: nadzieja w sensie chrześcijańskim jest też zawsze nadzieją dla
innych. I jest to nadzieja czynna, w której walczymy, aby rzeczy nie zmierzały
ku « perwersyjnemu końcowi ». Jest ona czynna również w tym sensie, że
utrzymujemy świat otwarty na Boga. Tylko tak pozostaje ona nadzieją prawdziwie
ludzką. II. Działanie i cierpienie jako miejsca
uczenia się nadziei
35. Każde poważne i prawe działanie człowieka
jest czynną nadzieją. Jest nią przede wszystkim w takim sensie, że w ten sposób
usiłujemy wypełnić nasze małe i większe nadzieje: wywiązać się z takiego czy
innego zadania, które ma znaczenie dla dalszej drogi naszego życia; przez własne
zaangażowanie przyczynić się do tego, aby świat był bardziej promienny i ludzki,
i aby tak otwierały się drzwi na przyszłość. Jeżeli jednak nie oświeca nas
światło wielkiej nadziei, którego nie mogą zgasić czy to małe osobiste
niepowodzenia, czy to klęski o znaczeniu historycznym, codzienny wysiłek, by
dalej żyć i trud dla wspólnej przyszłości męczy nas albo zamienia się w
fanatyzm. Jeśli nie możemy oczekiwać więcej niż to co jest osiągalne w danym
przypadku i to, co władze polityczne i ekonomiczne mogą nam zaoferować, nasze
życie szybko redukuje się i zostaje pozbawione nadziei. Ważne jest wiedzieć, że
mogę zawsze żywić nadzieję, nawet jeżeli w moim życiu albo w danym historycznym
momencie jest oczywiste, że nie mam czego się spodziewać. Tylko wielka
nadzieja-pewność, że na przekór wszelkim niepowodzeniom moje życie osobiste oraz
cała historia są pod opieką niezniszczalnej mocy Miłości, i dzięki niej i dla
niej mają sens i wartość – tylko taka nadzieja może w tym przypadku dodać
jeszcze odwagi, by działać i iść naprzód. Oczywiście nie możemy «zbudować»
królestwa Bożego własnymi siłami – to, co budujemy pozostaje zawsze królestwem
ludzkim, ze wszystkimi ograniczeniami właściwymi naturze ludzkiej. Królestwo
Boże jest darem i właśnie dlatego jest wielkie i piękne, i stanowi odpowiedź na
nadzieję. Nie możemy też – używając klasycznej terminologii – «zasłużyć» sobie
na niebo przez nasze dzieła. Ono jest zawsze czymś więcej, niż to, na co
zasługujemy, tak jak to, że jesteśmy kochani nigdy nie jest czymś, na co
«zasłużyliśmy», ale zawsze darem. Niemniej przy całej świadomości «wartości
dodatkowej», jaką ma «niebo», zawsze pozostaje prawdą, że nasz sposób
postępowania nie jest obojętny dla Boga, zatem nie jest też obojętny dla rozwoju
historii. Możemy otworzyć samych siebie i świat, aby wkroczył Bóg: Bóg prawdy,
miłości i dobra. Dokonali tego święci, którzy jako «pomocnicy Boga» przyczynili
się do zbawienia świata (por. 1 Kor 3, 9; 1 Tes 3, 2). Możemy
uwolnić własne życie i świat od zatrucia i zanieczyszczenia, które mogą
zniszczyć teraźniejszość i przyszłość. Możemy oczyścić i zachować bez skazy
źródła stworzenia, i w ten sposób wraz ze stworzeniem, które uprzedza nas jako
dar, czynić to, co słuszne i zgodne z wewnętrznymi wymaganiami i celowością
stworzenia. To ma sens, nawet jeśli pozornie nie daje rezultatów lub wydaje się,
że jesteśmy bezsilni wobec przewagi sił przeciwnych. Tak z jednej strony z
naszych dzieł wypływa nadzieja dla nas i dla innych; równocześnie jednak to ta
wielka nadzieja, oparta na Bożych obietnicach, dodaje nam odwagi i ukierunkowuje
nasze działanie w chwilach dobrych i złych.
36. Podobnie jak działanie
również i cierpienie przynależy do ludzkiej egzystencji. Pochodzi ono z jednej
strony z naszej skończoności, a z drugiej strony z ogromu win, jakie
nagromadziły się w ciągu historii i jakie również obecnie bez przerwy narastają.
Oczywiście należy robić wszystko, co w naszej mocy, aby cierpienie zmniejszyć:
zapobiec, na ile to możliwe, cierpieniom niewinnych, uśmierzać ból, pomagać w
przezwyciężeniu cierpień psychicznych. Są to obowiązki wynikające zarówno ze
sprawiedliwości, jak i z miłości, które wchodzą w zakres podstawowych wymagań
chrześcijańskiej egzystencji i każdego życia prawdziwie ludzkiego. W walce z
bólem fizycznym udało się poczynić wielkie postępy. Tymczasem cierpienia
niewinnych, jak również cierpienia psychiczne raczej nasiliły się w ciągu
ostatnich dziesięcioleci. Tak, musimy zrobić wszystko dla pokonania cierpienia,
ale całkowite usunięcie go ze świata nie leży w naszych możliwościach – po
prostu dlatego, że nie możemy zrzucić z siebie naszej skończoności i dlatego, że
nikt z nas nie jest w stanie wyeliminować mocy zła, winy, która – jak to widzimy
– nieustannie jest źródłem cierpienia. To mógłby zrobić tylko Bóg: jedynie Bóg,
który stając się człowiekiem sam wchodzi w historię i w niej cierpi. Wiemy, że
ten Bóg jest i że dlatego moc, która «gładzi grzech świata» (J 1, 29)
jest obecna na świecie. Wraz z wiarą w istnienie tej mocy pojawiła się w
historii nadzieja na uleczenie świata. Chodzi tu jednak właśnie o nadzieję, a
jeszcze nie o spełnienie; o nadzieję, która dodaje nam odwagi, byśmy stanęli po
stronie dobra również tam, gdzie wydaje się, że to beznadziejne, ze
świadomością, że w historii – takiej jaką widzimy – moc grzechu pozostaje ciągle
straszną teraźniejszością.
37. Powróćmy do naszego tematu. Możemy starać
się ograniczyć cierpienie, walczyć z nim, ale nie możemy go wyeliminować.
Właśnie tam, gdzie ludzie, usiłując uniknąć wszelkiego cierpienia, starają się
uchylić od wszystkiego, co może powodować ból, tam, gdzie chcą zaoszczędzić
sobie wysiłku i bólu związanego z prawdą, miłością, dobrem, staczają się w życie
puste, w którym być może już prawie nie ma bólu, ale coraz bardziej dominuje
mroczne poczucie braku sensu i zagubienia. Nie unikanie cierpienia ani ucieczka
od bólu uzdrawia człowieka, ale zdolność jego akceptacji, dojrzewania w nim,
prowadzi do odnajdywania sensu przez zjednoczenie z Chrystusem, który cierpiał z
nieskończoną miłością. W tym kontekście chciałbym zacytować kilka zdań z listu
męczennika wietnamskiego Pawła Le-Bao-Thina († 1857), w których przejawia się ta
przemiana cierpienia przez siłę nadziei, która rodzi się z wiary. «Ja, Paweł,
więzień dla imienia Chrystusa, chcę, abyście poznali utrapienia, w jakich
codziennie jestem pogrążony, abyście rozpaleni Bożą miłością oddawali wraz ze
mną chwałę Bogu: Jego miłosierdzie trwa na wieki (por. Ps 136 [135]). To
więzienie prawdziwie jest obrazem wiecznego piekła: do okrutnych tortur różnego
rodzaju, jak okowy, żelazne łańcuchy, powrozy, dochodzi nienawiść, odwet,
potwarze, obelżywe słowa, fałszywe oskarżenia, złośliwości, podłe przysięgi,
złorzeczenia, a w końcu trwoga i smutek. Bóg, który uwolnił trzech młodzieńców z
rozpalonego pieca, jest mi zawsze bliski; i mnie również uwolnił od tych udręk,
przemieniając je w słodycz: Jego miłosierdzie trwa na wieki. Pośrodku tych
katuszy, od których zazwyczaj gną się i załamują inni, dzięki łasce Bożej jestem
pełen radości i pogody, bo nie jestem sam, ale jest ze mną Chrystus [...]. Jak
znieść ten straszliwy codzienny widok cesarzy, mandarynów i ich dworzan,
przeklinających Twoje święte imię, Panie, który zasiadasz na cherubach (por.
Ps 80 [79], 2) i serafinach? Oto Twój krzyż deptany jest stopami pogan!
Gdzie jest Twoja chwała? Patrząc na to wszystko wolę, przez żar miłości do
Ciebie, by odcięto mi członki i bym umarł na świadectwo Twojej miłości. Ukaż mi,
Panie, Twoją potęgę, przyjdź mi z pomocą i mnie wybaw, aby w mojej słabości
objawiła się i była pochwalona Twoja moc wobec ludów [...]. Umiłowani bracia,
słysząc o tych rzeczach radujcie się, nieustannie wznoście hymn wdzięczności
Bogu, który jest źródłem wszelkiego dobra, i błogosławcie Go wraz ze mną: na
wieki trwa Jego miłosierdzie. [...] Piszę do was o tym wszystkim, aby wasza i
moja wiara stanowiły jedność. Podczas gdy szaleje nawałnica, rzucam kotwicę u
tronu Boga: żywą nadzieję, którą noszę w sercu». To list z «piekła». Jest w nim
cały horror obozu koncentracyjnego, w którym do tortur zadawanych przez tyranów
dochodzi eksplozja zła w samych ofiarach, które tym sposobem stają się również
narzędziami okrucieństwa oprawców. Jest to list z piekła, ale potwierdzają się w
nim słowa Psalmu: «Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś; jesteś przy mnie, gdy się w
Szeolu położę [...]. Jeśli powiem: ,,Niech mnie przynajmniej ciemności okryją”,
[...] nawet ciemność nie będzie ciemna dla Ciebie, a noc jak dzień zajaśnieje,
mrok jest dla Ciebie jak światło» (Ps 139 [138], 8-12; por. także
Ps 23 [22], 4). Chrystus zstąpił do «piekła» i w ten sposób jest blisko
każdego, kto został tam wrzucony, przemieniając dla niego ciemności w światło.
Cierpienie, tortury pozostają straszne, niemal nie do zniesienia. Wzeszła jednak
gwiazda nadziei, która niczym kotwica serca sięga tronu Boga. Nie wybucha w
człowieku zło, lecz zwycięża światło: cierpienie – nie przestając być
cierpieniem – mimo wszystko staje się pieśnią pochwalną.
38. Zasadniczo
miarę człowieczeństwa określa się w odniesieniu do cierpienia i do cierpiącego.
Ma to zastosowanie zarówno w przypadku jednostki, jak i społeczeństwa.
Społeczeństwo, które nie jest w stanie zaakceptować cierpiących ani im pomóc i
mocą współczucia współuczestniczyć w cierpieniu, również duchowo, jest
społeczeństwem okrutnym i nieludzkim. Społeczeństwo nie może jednak akceptować
cierpiących i wspierać ich w cierpieniu, jeśli nie są do tego zdolne jednostki.
Co więcej, jednostka nie może akceptować cierpienia drugiego, jeśli ona sama nie
potrafi odnaleźć w cierpieniu sensu, drogi oczyszczenia i dojrzewania, drogi
nadziei. Zaakceptować drugiego, który cierpi, oznacza bowiem przyjąć na siebie w
jakiś sposób jego cierpienie, tak że staje się ono również moim. Właśnie dlatego
jednak, że staje się ono teraz cierpieniem podzielanym, że jest w nim obecny
ktoś inny, oznacza to, że światło miłości przenika moje cierpienie. Łacińskie
słowo con-solatio, pocieszenie, wyraża to w piękny sposób, sugerując «
bycie-razem » w samotności, która już nie jest samotnością. Ale także zdolność
akceptacji cierpienia z miłości do dobra, prawdy i sprawiedliwości stanowi o
mierze człowieczeństwa, jeżeli bowiem ostatecznie mój dobrobyt, moja
nietykalność jest ważniejsza od prawdy i sprawiedliwości, wówczas panuje prawo
mocniejszego; wówczas dominuje przemoc i kłamstwo. Prawda i sprawiedliwość winny
być ważniejsze od mojej wygody i nietykalności, w przeciwnym razie moje własne
życie staje się kłamstwem. I w końcu, również «tak» wypowiedziane miłości jest
źródłem cierpienia, bo miłość wciąż na nowo wymaga samowyrzeczenia, w którym
pozwalam się przycinać i ranić. Miłość w rzeczywistości nie może istnieć bez
tego wyrzeczenia się samego siebie, również bolesnego, inaczej staje się czystym
egoizmem, a przez to samo staje się zaprzeczeniem miłości.
39. Cierpieć z
innymi, dla innych; cierpieć z powodu pragnienia prawdy i sprawiedliwości;
cierpieć z powodu stawania się osobą, która naprawdę kocha – oto elementy
fundamentalne człowieczeństwa, których porzucenie zniszczyłoby samego człowieka.
Jednak znowu rodzi się pytanie, czy jesteśmy do tego zdolni? Czy inny jest
wystarczająco ważny, abym ja dla niego cierpiał? Czy prawda jest dla mnie na
tyle ważna, by wynagrodziła cierpienie? Czy obietnica miłości jest tak wielka,
aby usprawiedliwiała dar z samego siebie? W historii ludzkości wierze
chrześcijańskiej przypada ta właśnie zasługa, że w nowy sposób i z nową głębią
obudziła w człowieku zdolność do takich sposobów cierpienia, jakie są decydujące
dla jego człowieczeństwa. Wiara chrześcijańska pokazała, że prawda,
sprawiedliwość, miłość nie są po prostu ideałami, ale rzeczywistością w
najwyższym stopniu. Ukazała nam bowiem, że Bóg – osobowa Prawda i Miłość –
zechciał cierpieć dla nas i z nami. Bernard z Clairvaux ukuł wspaniałe
powiedzenie: Impassibilis est Deus, sed non incompassibilis – Bóg nie
może cierpieć, ale może współcierpieć. Człowiek jest dla Boga tak bardzo cenny,
że On sam stał się człowiekiem, aby móc współcierpieć z człowiekiem, w sposób
rzeczywisty, w ciele i krwi, jak to nam przedstawia opis Męki Jezusa. Stąd w
każde cierpienie ludzkie wszedł Ktoś, kto je z nami dzieli i znosi; stąd w
każdym cierpieniu jest odtąd obecne con-solatio, pocieszenie przez
współcierpiącą miłość Boga, i tak wschodzi gwiazda nadziei. Oczywiście w naszych
różnorakich cierpieniach i próbach stale potrzebujemy także małych i większych
nadziei – życzliwej wizyty, uzdrowienia ran wewnętrznych i zewnętrznych,
pozytywnego rozwiązania kryzysów, i tak dalej. W małych próbach te rodzaje
nadziei mogą być nawet wystarczające. Jednak w prawdziwie wielkich próbach, w
których muszę definitywnie postanowić, że przedkładam prawdę nad dobrobyt,
karierę, posiadanie, staje się niezbędna pewność prawdziwej, wielkiej nadziei, o
której mówiliśmy. Również dlatego potrzebujemy świadków, męczenników, którzy
oddali się bez reszty, aby przez nich było nam pokazane, jak dawać się dzień po
dniu. Potrzebujemy tego, abyśmy również w małych codziennych wyborach stawiali
wyżej dobro niż wygodę – wiedząc, że właśnie tak prawdziwie przeżywamy życie.
Powiedzmy to jeszcze raz: zdolność do cierpienia z miłości do prawdy jest miarą
człowieczeństwa. Ta zdolność do cierpienia zależy jednak od rodzaju i od miary
nadziei, jaką nosimy w sobie i na jakiej budujemy. Święci, ponieważ byli pełni
wielkiej nadziei, potrafili przejść wielką drogę « bycia-człowiekiem » w taki
sposób, jak to przed nami zrobił Chrystus.
40. Chcielibyśmy dodać
jeszcze niewielką uwagę, nie całkiem pozbawioną znaczenia dla codziennych
zdarzeń. Nie tak dawno dość szeroko rozpowszechnionej formie pobożności – dziś
może mniej praktykowanej – przyświecała myśl, że możemy « ofiarować »
niewielkie, mniej lub bardziej uciążliwe trudy codzienności, które wciąż na nowo
na nas spadają, nadając im w ten sposób sens. W tej pobożności dochodziło do
pewnej przesady, bywały niezdrowe momenty, ale trzeba się zapytać, czy nie
zawierała ona czegoś w jakiś sposób istotnego, co mogłoby być pomocne. Co znaczy
« ofiarować »? Ludzie ci byli przekonani, że mogą wnieść w wielkie
współcierpienie Chrystusa swe małe trudy, które w ten sposób stawały się częścią
skarbca współczucia, którego potrzebuje rodzaj ludzki. Tak również małe kłopoty
codzienności mogą nabrać sensu i być wkładem w ekonomię dobra, miłości pośród
ludzi. Może rzeczywiście powinniśmy zapytać się, czy nie może stanowić to
również dla nas sensownej perspektywy. III. Sąd
Ostateczny jako miejsce uczenia się i wprawiania w nadziei
41. W
wielkim Credo Kościoła centralna część, która mówi o misterium Chrystusa,
począwszy od odwiecznego zrodzenia z Ojca i narodzenia w czasie z Dziewicy
Maryi, i poprzez krzyż i zmartwychwstanie dochodzi do Jego powtórnego przyjścia,
kończy się słowami: «przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych». Perspektywa
Sądu Ostatecznego od najwcześniejszych czasów oddziaływała na codzienne życie
chrześcijan, stanowiąc jakby kryterium, według którego kształtowali życie
doczesne, jako wyzwanie dla sumień i równocześnie jako nadzieja pokładana w
sprawiedliwości Boga. Wiara w Chrystusa nigdy nie patrzyła tylko wstecz, ani też
tylko wzwyż, ale zawsze również wprzód, ku godzinie sprawiedliwości, którą Pan
zapowiadał wielokrotnie. To spojrzenie ku przyszłości było dla chrześcijaństwa
ważne w odniesieniu do doczesności. Wznosząc budowle sakralne, chrześcijanie
pragnęli ukazać bogactwo historyczne i kosmiczne wiary w Chrystusa, dlatego
stało się zwyczajem, że na wschodniej stronie przedstawiano Pana, który powraca
jako król – wyobrażenie nadziei, zaś na zachodniej Sąd Ostateczny jako
wyobrażenie odpowiedzialności za nasze życie; obraz ten «spoglądał» na wiernych
i im towarzyszył właśnie w drodze ku codzienności. W rozwoju ikonografii
uwydatniano coraz bardziej groźny i posępny aspekt Sądu, który widocznie
bardziej pociągał artystów niż blask nadziei, który często nadmiernie
przysłaniała groźba.
42. W epoce nowożytnej myśl o Sądzie Ostatecznym
jest mniej obecna: wiara chrześcijańska zostaje zindywidualizowana i jest
ukierunkowana przede wszystkim na osobiste zbawienie duszy. Refleksja nad
historią powszechną jest zaś w dużej mierze zdominowana przez myśl o postępie.
Podstawowy sens oczekiwania na Sąd Ostateczny jednak nie zanikł. Niemniej teraz
przybiera całkowicie inną formę. Ateizm XIX i XX wieku ze względu na swą genezę
i cel jest moralizmem: protestem przeciw niesprawiedliwościom świata i historii
powszechnej. Świat, w którym istnieje taka miara niesprawiedliwości, cierpienia
niewinnych i cynizmu władzy, nie może być dziełem dobrego Boga. Bóg, który byłby
odpowiedzialny za taki świat, nie byłby Bogiem sprawiedliwym, a tym bardziej
Bogiem dobrym. W imię moralności trzeba takiego Boga zakwestionować. Skoro nie
ma Boga, który stwarza sprawiedliwość, wydaje się, że człowiek sam jest teraz
powołany do tego, aby ustanowił sprawiedliwość. Jeżeli można zrozumieć protest
przeciw Bogu wobec cierpienia na tym świecie, to jednak teza, że ludzkość może i
powinna zrobić to, czego żaden bóg nie robi ani nie jest w stanie zrobić, jest
zarozumiała i w istocie rzeczy nieprawdziwa. Nie jest przypadkiem, że z takiego
założenia wynikły największe okrucieństwa i niesprawiedliwości, bo opiera się
ono na wewnętrznej fałszywości tej tezy. Świat, który sam musi sobie stworzyć
własną sprawiedliwość, jest światem bez nadziei. Nikt i nic nie bierze
odpowiedzialności za cierpienie wieków. Nikt i nic nie gwarantuje, że cynizm
władzy – pod jakąkolwiek ponętną otoczką ideologiczną się ukazuje – nie będzie
nadal panoszył się w świecie. Toteż wielcy myśliciele ze szkoły frankfurckiej
Max Horkheimer i Theodor W. Adorno, tak samo krytykowali ateizm i teizm.
Horkheimer zdecydowanie wykluczył możliwość znalezienia jakiejkolwiek
immanentnej namiastki Boga, równocześnie odrzucając także obraz Boga dobrego i
sprawiedliwego. Radykalizując ekstremalnie starotestamentalny zakaz tworzenia
obrazów, mówi on o «tęsknocie za całkowicie Innym», który pozostaje niedostępny,
o wołaniu pragnienia, zwróconym do historii powszechnej. Również Adorno
opowiedział się za odrzuceniem wszelkiego obrazu, co wyklucza również «obraz»
kochającego Boga. Ale on także wciąż na nowo kładł nacisk na tę «negatywną»
dialektykę i głosił, że sprawiedliwość, prawdziwa sprawiedliwość, domaga się
świata, «w którym nie tylko doczesne cierpienie byłoby unicestwione, ale także
byłoby odwołane to, co nieodwołalnie minęło». Oznaczałoby to jednak – a zostało
to wyrażone w pozytywnych, a więc dla niego nieadekwatnych symbolach – że
sprawiedliwość nie może istnieć bez zmartwychwstania umarłych. Taka jednak
perspektywa niosłaby ze sobą «zmartwychwstanie ciał, które zawsze było
całkowicie obce idealizmowi i królestwu absolutnego ducha».
43. Z
rygorystycznego odrzucenia jakiegokolwiek obrazu, które wynika z pierwszego
Przykazania Bożego (por. Wj 20, 4), może i powinno czerpać naukę również
chrześcijaństwo. Prawda teologii negatywnej została uwydatniona na IV Soborze
Laterańskim, który zdeklarował wyraźnie, że jakkolwiek można dostrzec wielkie
podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, zawsze większe jest niepodobieństwo
między nimi. Dla wierzącego jednak odrzucenie wszelkiego obrazu nie może posuwać
się tak daleko, że dojdzie do «nie» w odniesieniu do obu tez, teizmu i ateizmu –
jak tego chcieliby Horkheimer i Adorno. Bóg sam dał nam swój «obraz»: w
Chrystusie, który stał się człowiekiem. W Nim, Ukrzyżowanym, odrzucenie błędnych
obrazów Boga jest doprowadzone do końca. Teraz Bóg objawia swoje oblicze właśnie
w postaci cierpiącego, który dzieli dolę człowieka opuszczonego przez Boga. Ten
niewinny cierpiący stał się nadzieją- pewnością: Bóg jest i Bóg potrafi
zaprowadzić sprawiedliwość w sposób, którego nie jesteśmy w stanie pojąć, a
który jednak przez wiarę możemy przeczuwać. Tak, istnieje zmartwychwstanie ciał.
Istnieje sprawiedliwość. Istnieje «odwołanie» minionego cierpienia,
zadośćuczynienie, które przywraca prawo. Dlatego wiara w Sąd Ostateczny jest
przede wszystkim i nade wszystko nadzieją – tą nadzieją, której potrzeba stała
się oczywista zwłaszcza w burzliwych wydarzeniach ostatnich wieków. Jestem
przekonany, że kwestia sprawiedliwości stanowi istotny argument, a w każdym
razie argument najmocniejszy za wiarą w życie wieczne. Sama indywidualna
potrzeba spełnienia, które nie jest nam dane w tym życiu, potrzeba
nieśmiertelnej miłości, której oczekujemy, z pewnością jest ważnym powodem, by
wierzyć, że człowiek został stworzony dla wieczności. Niemniej jednak
konieczność powrotu Chrystusa i nowego życia staje się w pełni przekonująca
tylko w połączeniu z uznaniem, że niesprawiedliwość historii nie może być
ostatnim słowem.
44. Protest przeciw Bogu w imię sprawiedliwości niczemu
nie służy. Świat bez Boga jest światem bez nadziei (por. Ef 2, 12).
Jedynie Bóg może zaprowadzić sprawiedliwość. A wiara daje nam pewność: On to
robi. Obraz Sądu Ostatecznego nie jest przede wszystkim obrazem przerażającym,
ale obrazem nadziei; dla nas jest, być może, nawet decydującym obrazem nadziei.
Czy nie jest jednak również obrazem zatrważającym? Powiedziałbym: obrazem
mówiącym o odpowiedzialności. A więc obrazem tej trwogi, o której św. Hilary
mówi, że ma ona, jak każdy nasz lęk, swoje umiejscowienie w miłości. Bóg jest
sprawiedliwością i zapewnia sprawiedliwość. To jest nam pociechą i nadzieją.
Jednak w Jego sprawiedliwości zawiera się również łaska. Dowiadujemy się o tym,
kierując wzrok ku Chrystusowi ukrzyżowanemu i zmartwychwstałemu. Obydwie –
sprawiedliwość i łaska – muszą być widziane w ich właściwym wewnętrznym związku.
Łaska nie przekreśla sprawiedliwości. Nie zmienia niesprawiedliwości w prawo.
Nie jest gąbką, która wymazuje wszystko, tak że w końcu to, co robiło się na
ziemi, miałoby w efekcie zawsze tę samą wartość. Przeciw takiemu rodzajowi nieba
i łaski słusznie protestował na przykład Dostojewski w powieści Bracia
Karamazow. Na uczcie wiekuistej złoczyńcy nie zasiądą ostatecznie przy stole
obok ofiar, tak jakby nie było między nimi żadnej różnicy. W tym miejscu
chciałbym zacytować tekst Platona, który wyraża przeczucie sprawiedliwego sądu,
jakie w dużej mierze pozostaje prawdziwe i cenne również dla chrześcijanina.
Chociaż za pomocą obrazów mitologicznych, to jednak jasno ukazuje niedwuznaczną
prawdę, że na końcu dusze staną nagie wobec sędziego. Teraz już nie liczy się,
kim były kiedyś w historii, ale tylko to, czym są w prawdzie. «Teraz [sędzia] ma
przed sobą być może duszę króla [...] czy panującego, i nie widzi w niej nic
zdrowego. Widzi ją wychłostaną, pełną blizn pochodzących z popełnionych krzywd i
niesprawiedliwości [...] i wszystko jest wypaczone, pełne kłamstwa i pychy, a
nic nie jest proste, gdyż wzrastała bez prawdy. I widzi jak wiele jest w duszy
nadużycia, ekspansywności, arogancji i nieroztropności w postępowaniu,
nieumiarkowania i niegodziwości. Widząc to posyła ją natychmiast do więzienia,
gdzie otrzyma zasłużoną karę [...]. Czasem jednak widzi przed sobą inną duszę,
taką, która prowadziła życie pobożne i szczere [...], cieszy się nią i
oczywiście posyła ją na wyspę błogosławionych ». W przypowieści o bogaczu i
Łazarzu (por. Łk 16, 19-31) ku naszej przestrodze Jezus przedstawił obraz
takiej duszy zniszczonej przez pychę i bogactwo, która sama stworzyła ogromną
przepaść pomiędzy sobą a ubogim: przepaść, jaką jest zamknięcie w rozkoszach
materialnych, przepaść, jaką jest zapomnienie o drugim, niezdolność do kochania,
która teraz przeradza się w palące i nie dające się zaspokoić pragnienie. Musimy
tu podkreślić, że Jezus w tej przypowieści nie mówi o ostatecznym przeznaczeniu
po Sądzie, ale podejmuje wyobrażenie, jakie odnajdujemy, między innymi, w dawnym
judaizmie, o stanie pośrednim pomiędzy śmiercią a zmartwychwstaniem, w którym
jeszcze nie ma ostatecznego wyroku.
45. To starojudaistyczne wyobrażenie
o stanie pośrednim zawiera przekonanie, że dusze nie znajdują się po prostu w
tymczasowym areszcie, ale już odbywają karę, jak to przedstawia przypowieść o
bogaczu, albo też już cieszą się tymczasową formą szczęścia. W końcu zawiera ono
myśl, że w tym stanie są możliwe oczyszczenia i uleczenia, które sprawiają, że
dusza dojrzewa do komunii z Bogiem. Kościół pierwotny podjął te wyobrażenia, z
których potem w Kościele zachodnim powoli rozwinęła się nauka o czyśćcu. Nie ma
potrzeby zajmować się tu skomplikowanymi historycznymi drogami tego rozwoju;
zastanówmy się jedynie, o co w rzeczywistości chodzi. Wraz ze śmiercią decyzja
człowieka o sposobie życia staje się ostateczna – to życie staje przed Sędzią.
Decyzja, która w ciągu całego życia nabierała kształtu, może mieć różnoraki
charakter. Są ludzie, którzy całkowicie zniszczyli w sobie pragnienie prawdy i
gotowość do kochania. Ludzie, w których wszystko stało się kłamstwem; ludzie,
którzy żyli w nienawiści i podeptali w sobie miłość. Jest to straszna
perspektywa, ale w niektórych postaciach naszej historii można odnaleźć w sposób
przerażający postawy tego rodzaju. Takich ludzi już nie można uleczyć, a
zniszczenie dobra jest nieodwołalne: to jest to, na co wskazuje słowo
piekło. Z drugiej strony, są ludzie całkowicie czyści, którzy pozwolili się
Bogu wewnętrznie przeniknąć, a w konsekwencji są całkowicie otwarci na bliźniego
– ludzie, których całe istnienie już teraz kształtuje komunia z Bogiem i których
droga ku Bogu prowadzi jedynie do spełnienia tego, czym już są.
46.
Nasze doświadczenie mówi jednak, że ani jeden, ani drugi przypadek nie jest
normalnym stanem ludzkiej egzystencji. Jak możemy przypuszczać, u większości
ludzi w najgłębszej sferze ich istoty jest obecne ostateczne wewnętrzne otwarcie
na prawdę, na miłość, na Boga. Jednak w konkretnych wyborach życiowych jest ono
przesłonięte przez coraz to nowe kompromisy ze złem. Chociaż czystość bywa
pokryta różnorakim brudem, to jednak jej pragnienie pozostaje i mimo wszystko
wciąż na nowo wynurza się z nikczemności i pozostaje obecne w duszy. Co dzieje
się z takimi ludźmi, kiedy pojawiają się przed Sędzią? Czy wszystkie brudy,
jakie nagromadzili w ciągu życia, staną się od razu bez znaczenia? Albo co
jeszcze nastąpi? Św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian daje nam
wyobrażenie różnorakiej miary osądu Bożego nad człowiekiem, w zależności od jego
sytuacji. Czyni to posługując się obrazami, które mają w jakiś sposób wyrazić
to, co niewidzialne, przy czym nie możemy przełożyć tych obrazów na pojęcia po
prostu dlatego, że nie możemy wejrzeć w świat po drugiej stronie śmierci, ani
nie mamy żadnego jego doświadczenia. Św. Paweł mówi przede wszystkim, że
egzystencja chrześcijańska jest zbudowana na wspólnym fundamencie: Jezusie
Chrystusie. Jest to solidny fundament. Jeśli mocno opieramy się na tym
fundamencie i na nim zbudowaliśmy nasze życie, wiemy, że nawet w śmierci ten
fundament nie może nam być odebrany. Dalej Paweł pisze: «I tak jak ktoś na tym
fundamencie buduje: ze złota, ze srebra, z drogich kamieni, z drewna, z trawy
lub ze słomy, tak też jawne się stanie dzieło każdego: odsłoni je dzień
[Pański]; okaże się bowiem w ogniu, który je wypróbuje, jakie jest. Ten, którego
budowla wzniesiona na fundamencie przetrwa, otrzyma zapłatę; ten zaś, którego
dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez
ogień» (3, 12-15). W każdym razie, ten tekst pokazuje jasno, że ocalenie ludzi
może mieć różne formy; że niektóre rzeczy zbudowane mogą ulec spaleniu do końca;
że dla ocalenia trzeba przejść samemu przez «ogień», aby definitywnie stać się
otwartymi na Boga i móc zająć miejsce przy Jego stole na wiekuistej uczcie
weselnej.
47. Niektórzy współcześni teolodzy uważają, że ogniem, który
spala a równocześnie zbawia, jest sam Chrystus, Sędzia i Zbawiciel. Spotkanie z
Nim jest decydującym aktem Sądu. Pod Jego spojrzeniem topnieje wszelki fałsz.
Spotkanie z Nim przepala nas, przekształca i uwalnia, abyśmy odzyskali własną
tożsamość. To, co zostało zbudowane w ciągu życia, może wówczas okazać się suchą
słomą, samą pyszałkowatością, i zawalić się. Jednak w bólu tego spotkania, w
którym to, co nieczyste i chore w naszym istnieniu, jasno jawi się przed nami,
jest zbawienie. Jego wejrzenie, dotknięcie Jego Serca uzdrawia nas przez bolesną
niewątpliwie przemianę, niczym «przejście przez ogień». Jest to jednak
błogosławione cierpienie, w którym święta moc Jego miłości przenika nas jak
ogień, abyśmy w końcu całkowicie należeli do siebie, a przez to całkowicie do
Boga. Jawi się tu również wzajemne przenikanie się sprawiedliwości i łaski: nasz
sposób życia nie jest bez znaczenia, ale nasz brud nie plami nas na wieczność,
jeśli pozostaliśmy przynajmniej ukierunkowani na Chrystusa, na prawdę i na
miłość. Ten brud został już bowiem wypalony w Męce Chrystusa. W chwili Sądu
Ostatecznego doświadczamy i przyjmujemy, że Jego miłość przewyższa całe zło
świata i zło w nas. Ból miłości staje się naszym zbawieniem i naszą radością.
Jest jasne, że nie możemy mierzyć «trwania» tego przemieniającego wypalania
miarami czasu naszego świata. Przemieniający «moment» tego spotkania wymyka się
ziemskim miarom czasu – jest czasem serca, czasem «przejścia» do komunii z
Bogiem w Ciele Chrystusa. Sąd Boży jest nadzieją, zarówno dlatego, że jest
sprawiedliwością, jak i dlatego, że jest łaską. Gdyby był tylko łaską, tak że
wszystko, co ziemskie, byłoby bez znaczenia, Bóg byłby nam winien odpowiedź na
pytanie o sprawiedliwość – decydujące dla nas pytanie wobec historii i samego
Boga. Gdyby był tylko sprawiedliwością, byłby ostatecznie dla nas wszystkich
jedynie przyczyną lęku. Wcielenie Boga w Chrystusie tak bardzo połączyło
sprawiedliwość i łaskę, że sprawiedliwość jest ustanowiona ze stanowczością:
wszyscy oczekujemy naszego zbawienia «z bojaźnią i drżeniem» (Flp 2, 12).
Niemniej jednak łaska pozwala nam wszystkim mieć nadzieję i ufnie zmierzać ku
Sędziemu, którego znamy jako naszego «Rzecznika», Parakletos (por. 1 J
2, 1).
48. Trzeba tu wspomnieć jeszcze jeden motyw, gdyż ma on
znaczenie dla praktykowania chrześcijańskiej nadziei. Już we wczesnym judaizmie
istnieje myśl, że można przyjść z pomocą zmarłym w ich przejściowym stanie
poprzez modlitwę (por. na przykład 2 Mch 12, 38-45: I wiek przed
Chrystusem). W sposób naturalny podobna praktyka została przejęta przez
chrześcijan i jest wspólna dla Kościoła wschodniego i zachodniego. Wschód nie
uznaje oczyszczającego i pokutniczego cierpienia dusz «na tamtym świecie», ale
uznaje różne stopnie szczęśliwości lub też cierpienia w stanie pośrednim. Duszom
zmarłych można jednak dać «pokrzepienie i ochłodę» poprzez Eucharystię, modlitwę
i jałmużnę. W ciągu wszystkich wieków chrześcijaństwo żywiło fundamentalne
przekonanie, że miłość może dotrzeć aż na tamten świat, że jest możliwe wzajemne
obdarowanie, w którym jesteśmy połączeni więzami uczucia poza granice śmierci.
To przekonanie również dziś pozostaje pocieszającym doświadczeniem. Któż nie
pragnąłby, aby do jego bliskich, którzy odeszli na tamten świat, dotarł znak
dobroci, wdzięczności czy też prośba o przebaczenie? Można też zapytać: jeżeli
«czyściec» oznacza po prostu oczyszczenie przez ogień w spotkaniu z Panem,
Sędzią i Zbawcą, jak może wpłynąć na to osoba trzecia, choćby była szczególnie
bliska? Kiedy zadajemy podobne pytanie, musimy sobie uświadomić, że żaden
człowiek nie jest monadą zamkniętą w sobie samej. Istnieje głęboka komunia
między naszymi istnieniami, poprzez wielorakie współzależności są ze sobą
powiązane. Nikt nie żyje sam. Nikt nie grzeszy sam. Nikt nie będzie zbawiony
sam. Nieustannie w moje życie wkracza życie innych: w to, co myślę, mówię,
robię, działam. I na odwrót, moje życie wkracza w życie innych: w złym, jak i w
dobrym. Tak więc moje wstawiennictwo za drugim nie jest dla niego czymś obcym,
zewnętrznym, również po śmierci. W splocie istnień moje podziękowanie, moja
modlitwa za niego mogą stać się niewielkim etapem jego oczyszczenia. I dlatego
nie potrzeba przestawiać czasu ziemskiego na czas Boski: w obcowaniu dusz zwykły
czas ziemski po prostu zostaje przekroczony. Nigdy nie jest za późno, aby
poruszyć serce drugiego i nigdy nie jest to bezużyteczne. W ten sposób wyjaśnia
się ostatni ważny element chrześcijańskiego pojęcia nadziei. Nasza nadzieja
zawsze jest w istocie również nadzieją dla innych; tylko wtedy jest ona
prawdziwie nadzieją także dla mnie samego. Jako chrześcijanie nie powinniśmy
pytać się jedynie: jak mogę zbawić siebie samego? Powinniśmy również pytać
siebie: co mogę zrobić, aby inni zostali zbawieni i aby również dla innych
wzeszła gwiazda nadziei? Wówczas zrobię najwięcej także dla mojego własnego
zbawienia.
Maryja, gwiazda nadziei
49. W hymnie z
VIII/IX wieku, a więc sprzed ponad tysiąca lat, Kościół pozdrawia Maryję, Matkę
Boga, jako «Gwiazdę Morza»: Ave maris stella. Życie ludzkie jest drogą.
Do jakiego celu? Jak odnaleźć do niego szlak? Życie jest niczym żegluga po morzu
historii, często w ciemnościach i burzy, w której wyglądamy gwiazd wskazujących
nam kurs. Prawdziwymi gwiazdami naszego życia są osoby, które potrafiły żyć w
sposób prawy. One są światłami nadziei. Oczywiście, Jezus Chrystus sam jest
światłem przez antonomazję, słońcem, które wzeszło nad wszystkimi ciemnościami
historii. Aby jednak do Niego dotrzeć, potrzebujemy bliższych świateł – ludzi,
którzy dają światło, czerpiąc je z Jego światła, i w ten sposób pozwalają nam
orientować się w naszej przeprawie. Któż bardziej niż Maryja mógłby być gwiazdą
nadziei dla nas – Ona, która przez swoje «tak» otwarła Bogu samemu drzwi naszego
świata; Ona, która stała się żyjącą Arką Przymierza, w której Bóg przyjął ciało,
stał się jednym z nas, pośród nas «rozbił swój namiot» (por. J 1,
14)?
50. Do Niej więc się zwracamy: Święta Maryjo, Ty należałaś do tych
pokornych i wielkich dusz w Izraelu, które – jak Symeon – wyczekiwały «pociechy
Izraela» (Łk 2, 25), jak Anna oczekiwały «wyzwolenia Jerozolimy»
(Łk 2, 38). Ty żyłaś Świętymi Pismami Izraela, które mówiły o nadziei – o
obietnicy danej Abrahamowi i jego potomstwu (por. Łk 1, 55). Dlatego też
pojmujemy święty lęk, jaki Cię ogarnął, gdy anioł Pana wszedł do Twej izby i
powiedział Ci, że masz wydać na świat Tego, który jest nadzieją Izraela i
którego świat oczekuje. Dzięki Tobie, przez Twoje « tak », nadzieja tysiącleci
miała stać się rzeczywistością, wejść w ten świat i w jego historię. Pochyliłaś
się przed wielkością tego zadania i powiedziałaś «tak»: «Oto ja, służebnica
Pańska, niech mi się stanie według słowa twego» (Łk 1, 38). Kiedy pełna
świętej radości przemierzałaś pośpiesznie góry Judei, aby dotrzeć do Twojej
krewnej Elżbiety, stałaś się obrazem przyszłego Kościoła, który niesie w swoim
łonie nadzieję dla świata poprzez góry historii. Jednak obok radości, którą
słowami i śpiewem swego Magnificat obdarzyłaś wszystkie pokolenia, znałaś
też mroczne zapowiedzi proroków o cierpieniu Sługi Bożego na tym świecie. Nad
narodzeniem w betlejemskiej stajni jaśniała chwała aniołów, którzy nieśli dobrą
nowinę pasterzom, ale równocześnie ubóstwo Boga na tym świecie było aż nadto
odczuwalne. Starzec Symeon powiedział Ci o mieczu, który miał przeniknąć Twoje
serce (por. Łk 2, 35), o znaku sprzeciwu, jakim miał być na świecie Twój
Syn. Potem, gdy rozpoczęła się działalność publiczna Jezusa, musiałaś się
odsunąć, aby mogła wzrastać nowa rodzina, którą On przyszedł założyć i która
miała się rozwijać dzięki współudziałowi tych, którzy słuchają i przestrzegają
Jego słowa (por. Łk 11, 27 n.). Pomimo całej wielkości i radości
początków działalności Jezusa Ty już w synagodze w Nazarecie musiałaś
doświadczać prawdy słowa o «znaku sprzeciwu» (por. Łk 4, 28 nn.).
Poznałaś narastającą siłę wrogości i odrzucenia, która stopniowo narastała wokół
Jezusa, aż do godziny krzyża, gdy musiałaś patrzeć na Zbawiciela świata, potomka
Dawida, Syna Bożego umierającego jako «przegrany», wyszydzony, pomiędzy łotrami.
Wówczas przyjęłaś słowa: «Niewiasto, oto syn Twój» (J 19, 26). Z krzyża
otrzymałaś nową misję. Począwszy od krzyża stałaś się w nowy sposób matką: matką
wszystkich, którzy chcą wierzyć w Twojego Syna Jezusa i iść za Nim. Miecz
boleści przeniknął Twoje serce. Czy umarła nadzieja? Czy świat ostatecznie
pozostał bez światła, życie bez celu? W tamtej godzinie prawdopodobnie na nowo
usłyszałaś w swoim wnętrzu słowa anioła, w których odpowiadał na Twój lęk w
chwili zwiastowania: «Nie bój się, Maryjo!» (Łk 1, 30). Ile razy Pan,
Twój Syn, mówił to samo swoim uczniom: Nie lękajcie się! W noc Golgoty znów w
swoim sercu słyszałaś te słowa. Przed godziną zdrady powiedział do swoich
uczniów: «Odwagi! Jam zwyciężył świat» (J 16, 33). «Niech się nie trwoży
serce wasze ani się nie lęka » (J 14, 27). «Nie bój się, Maryjo!» W
godzinie Nazaretu anioł powiedział Ci też: «Jego panowaniu nie będzie końca»
(Łk 1, 33). Czy może skończyło się, zanim się zaczęło? Nie, pod krzyżem,
na mocy samego słowa Jezusa, Ty stałaś się Matką wierzących. Z tą wiarą, która
nawet w ciemności Wielkiej Soboty była pewnością nadziei, szłaś ku porankowi
Wielkiej Nocy. Radość zmartwychwstania dotknęła Twego serca i złączyła Cię w
nowy sposób z uczniami, którzy mieli stać się rodziną Jezusa przez wiarę. Byłaś
pośród wspólnoty wierzących, która w dniach po Wniebowstąpieniu modliła się
jednomyślnie o dar Ducha Świętego (por. Dz 1, 14) i otrzymała Go w dniu
Pięćdziesiątnicy. «Królestwo» Jezusa okazało się inne od tego, które ludzie
mogli sobie wyobrazić. To królestwo rozpoczęło się w tamtej godzinie i nie
będzie miało końca. Tak więc pozostajesz pośród uczniów jako ich Matka, jako
Matka nadziei. Święta Maryjo, Matko Boga, Matko nasza, naucz nas wierzyć, żywić
nadzieję, kochać wraz z Tobą. Wskaż nam drogę do Jego królestwa! Gwiazdo Morza,
świeć nad nami i przewódź nam na naszej drodze!
W Rzymie, u Świętego
Piotra, dnia 30 listopada 2007 r., w święto Świętego Andrzeja Apostoła, w
trzecim roku Naszego Pontyfikatu
Benedykt XVI
|