By Chrystus był w centrum liturgii - o. Wojciech Giertych |
|
Wywiad z o. Wojciechem Giertychem OP, teologiem Domu
Papieskiego
Liturgia.dominikanie.pl: Jakie owoce słów Benedykta XVI,
które padły podczas pielgrzymki, dostrzega ojciec po przybyciu do Polski?
Wojciech Giertych OP: Do Polski przyjechałem na krótko, więc
nie mogę na podstawie kilkudniowej wizyty odpowiedzieć na tak rozległe pytanie.
Zresztą mieszkam poza Polską już od ośmiu lat i moje przyjazdy bywały krótkie, a
więc nie jestem w stanie wystawiać jakiś ocen na temat najnowszych przemian
religijnych w kraju.
W twoim pytaniu kryje się oczekiwanie odpowiedzi i wydaję mi się, że tu
właśnie leży problem. Owoców głoszenia Ewangelii nie należy się spodziewać
natychmiast. Jeśli oczekuje się ich zbyt szybko, to znaczy, że ziarno padło na
glebę płytką. Może ono wydać wtedy natychmiastowy plon, ale nic z tego nie
wyniknie. Przypowieść ewangeliczna przestrzega nas przed oczekiwaniem zbyt
szybkiego żniwa. Wolałbym, aby ziarno nauczania papieskiego dojrzewało powoli,
ale za to głębiej. Spojrzenie dziennikarskie na papieską pielgrzymkę będzie
różne od spojrzenia duszpasterza, który umie czekać, który nie szuka
błyskotliwych efektów i wie, że Boża łaska dojrzewa powoli w duszach
ludzkich.
Niewątpliwie papieska pielgrzymka pokazała, że Polacy kochają papieża, nie
dlatego, że jest on Polakiem, ale dlatego, że jest on wikariuszem Chrystusa,
następcą św. Piotra, dlatego, że jest on obdarzony boskim charyzmatem
przewodzenia w Kościele. Jeśli ktoś miał co do tego wątpliwości, to ta
pielgrzymka pokazała, że w miłości narodu do Jana Pawła II spojrzenie religijne
nie zanikło. Polacy nauczyli się, jak się wita papieża podczas poprzedniego
pontyfikatu i w podobny sposób przywitali papieża Niemca. Być może spodziewano
się tego w Stolicy Apostolskiej i dlatego pierwszą wielką pielgrzymkę Benedykta
XVI zorganizowano właśnie w Polsce. Ta pielgrzymka była też ważnym momentem dla
samego papieża. Poza krótkim okresem, gdy był arcybiskupem Monachium, nie miał
on w swoim życiu doświadczenia duszpasterskiego. Przemienić się w pasterza, gdy
całe życie było się profesorem teologii, piszącym książki w ciszy gabinetu, nie
jest łatwe, zwłaszcza, gdy ma się blisko 80 lat! Wydaję mi się, że ta
pielgrzymka zmieniła trochę samego papieża. Podczas audiencji więcej się
uśmiecha, jest bardziej otwarty do ludzi, widocznie cieszy się z kontaktu z
wiernymi.
Głównym przesłaniem tej papieskiej pielgrzymki do Polski było zaproszenie do
pogłębienia wiary. To jest istotne wezwanie, które zawsze stoi przed Kościołem.
Porównując obecnego papieża z wielkim poprzednikiem, wydaję mi się, że mają oni
nieco inną optykę. Jan Paweł II, wychodząc z Kościoła polskiego, naznaczonego
prześladowaniem, które go nie złamało, uwagę swoją kierował na tych, którzy są
poza Kościołem. Starał się on zrozumieć oraz dotrzeć do ludzi znajdujących się
czy to poza widzialnym Kościołem, czy to na jego peryferiach. Stąd jego
zainteresowanie filozofią, jego wsłuchiwanie się we współczesną kulturę, w
dylematy, jakie stają na styku wiary i współczesnego świata. Benedykt XVI w
swoim dorosłym życiu doświadczył trudności okresu posoborowego, zwłaszcza w
Niemczech. Jego optyka jest przede wszystkim teologiczna. Wychodzi on od
tajemnicy wiary, którą otrzymaliśmy od Boga i która właśnie dlatego cechuje się
żywotnością i wieczną nowością. W swoim spojrzeniu przygląda się on bardziej
temu, co się dzieje wewnątrz Kościoła i troszczy się o to, aby życiodajne źródło
nie uległo wypaczeniu, aby nie zostało ono przesłonięte innymi troskami.
Wezwanie do trwania we wierze w ustach papieża jest wezwaniem do tego, by
poprzez wiarę była ustanowiona więź z żywym Bogiem, by ta wiara była
podtrzymana, nie tylko w radosnych momentach na Błoniach krakowskich, ale
również w szarym życiu, w chwilach podejmowania codziennych decyzji, w momentach
trudnych i radosnych, w zmaganiu się z własnymi ucieczkami, urazami czy
słabościami. Jest to dla życia Kościoła niezwykle ważne, ponieważ gdy zawalczy
się o to, by osobista więź z Bogiem była podtrzymywana, Bóg sam ma dostęp do
duszy i wtedy Jego łaska prowokuje do odnowy, do ofiarności, do autentyzmu.
Wielokrotnie w swoich pismach Jozef Ratzinger dawał wyraz przekonaniu, że o
żywotności Kościoła decydują nie wielkie programy duszpasterskie, nie głośne
akcje, nie nawet nauczanie dzieci i młodzieży religii, ale właśnie jakość
obcowania z Bogiem. Bo ten, kto otwiera się na Boga, otwiera się na Jego moc,
która jest skuteczniejsza (i pokorniejsza) od naszych własnych planów i
wysiłków. I wtedy, jak w pierwotnym Kościele, wiara przenosi się z osoby na
osobę. Dlatego rozpoznanie płaszczyzn życia, w których wiara jest zablokowana,
do których nie ma ona dostępu (świadomie czy nieświadomie) jest niezwykle ważne,
bo przy odblokowaniu mocy Bożej, on sama owocuje. Do wychwycenia sfer życia,
które nie są otwarte dla Boga, do obudzenia się na moc Jego łaski, trzeba czasu
i trzeba chwil ciszy, spokojnego wsłuchiwania się w głos Boga, który puka do
serc. Dlatego nie spodziewajmy się natychmiastowych owoców papieskiej
pielgrzymki. I dajmy Bogu okazję, aby nasze z Nim zespolenie On sam
pogłębił.
Liturgia.dominikanie.pl: Benedykt XVI to wielki miłośnik
i znawca liturgii. Papież stara się wskazywać na organiczny związek liturgii z
życiem człowieka. Jakie elementy tej „wrażliwości liturgicznej” dostrzega Ojciec
w nauczaniu papieskim?
Wojciech Giertych OP: Niejednokrotnie kardynał Ratzinger w
swoich pismach zwracał uwagę na to, że w liturgii celebruje się Chrystusa. To
Pan jest pierwszym obecnym w liturgii, który poprzez sakramentalną celebrację
uświęca swój Kościół. Liturgia to jest Opus Dei i to Bóg jest pierwszym, który w
liturgii działa i nas uświęca. Natomiast w niejednym obszarze Kościoła dokonało
się niedobre przesunięcie akcentów, gdy w liturgii zaczęto celebrować przede
wszystkim gromadzącą się wspólnotę (sugerując nawet czasem, że należy
uczestniczyć jedynie w liturgiach, w których wszyscy się osobiście znają). Muszę
przyznać, że przeczytanie o tym w pismach Ratzingera było dla mnie olśnieniem,
za które jestem wdzięczny. Nieraz podróżując po świecie, uczestnicząc w różnych
dominikańskich liturgiach, wyczuwałem, że czegoś mi brak, że w tych celebracjach
jest jakieś spłycenie. Nie jest to tylko sprawa upolitycznienia liturgii w stylu
teologii wyzwolenia, gdzie atmosfera i dobrane śpiewy zdawały się być czymś w
rodzaju wiecu, w którym walczący lud wyraża swą tożsamość oraz mobilizuje się do
walki. Odsunięcie w cień Chrystusa może się dokonywać z bardzo różnych względów.
Może to być „msza za Ojczyznę”, w stylu ks. Popiełuszki, może to być msza
kombatancka, podczas której się wspomina kolegów broni (znałem takie msze,
odprawiane jeszcze po łacinie, w polskim Londynie). Może to być msza
dziękczynna, w której zgromadzenie zakonne z radością celebruje wyniesienie na
ołtarze swojej matki założycielki oraz swoje własne osiągnięcia. Może to być
msza, w której, z racji szczególnej okoliczności, różne grupy chcą się pokazać.
Opowiadano mi o mszy świętej w jednym z krajów Afryki, odprawianej z okazji
rozpoczęcia posługi nowego biskupa w diecezji. Msza trwała sześć godzin i
podczas procesji z darami każda wioska składała swoje dary dla nowego biskupa. A
więc w procesji na ofiarowanie wnoszono kury, gęsi, kaczki, owce, kozy, krowy, a
potem meble, stoły, łóżko, komputery, biurka, samochód itd. Każda wioska chciała
pokazać, co takiego biskupowi kupiła. Oczywiście, można starać się obronić
teologicznie racje, dla których lud wyraża swoją radość, troski lub wspomnienia
podczas liturgii i nie zawsze musi to mieć charakter ideologicznej manipulacji.
Ale czy o to tak naprawdę chodzi? Gdy w liturgii zapomina się, że Chrystus jest
w centrum i akcentuje się siebie (nieważne kogo: czy grupę wiernych,
przeżywających jakąś sprawę, czy celebransa, czy piękny chór, który wykonuje
śpiewy, czy pannę młodą i jej krewnych, którzy się elegancko poubierali z okazji
ślubu, czy fotografowane dziewczynki ubrane w wytworne krynoliny podczas I
Komunii Św.) to znaczy, że dokonało się jakieś niezdrowe przesunięcie uwagi. Kto
ma większą wrażliwość duchową, odruchowo odczuwa, że coś wielkiego zostało tutaj
zaprzepaszczone. Jak zauważa kardynał Ratzinger, w takiej sytuacji „grupa
celebruje siebie samą i właśnie z tej racji nic nie celebruje, ponieważ ona sama
nie jest godną przyczyną celebracji. Dlatego całe to działanie przemienia się w
nudę”[1]. Bo w końcu liturgia, wyprana z tego, co w niej jest najistotniejsze,
staje się banalna. Ileż można się cieszyć sobą oraz rozbudowanymi formami, gdy
brak treści? Zazwyczaj jest tak, że im nowożeńcy są mniej praktykującymi
wierzącymi, tym bardziej zależy im na pompie przy ślubie. Dla kapłana, który
często musi uczestniczyć w takich liturgicznych imprezach, może to być bardzo
męczące.
Benedykt XVI dopomina się o to, by Chrystus był w centrum liturgii. Oznacza
to, że tam gdzie wkradły się przesunięcia akcentów trzeba dokonać korekt.
Podczas liturgii na Placu św. Piotra zredukowano ostatnio, rozbudowaną podczas
pontyfikatu Jana Pawła II, procesję z darami. Podczas ofiarowania przynosi się
chleb i wino, które się składa na ołtarzu, a nie prezenty dla papieża! Nie sądzę
jednak, że zwiększenie uwagi na liturgiczne rubryki rozwiąże problem. Sugestia
powrotu do dawnego zwyczaju, by kapłan był zwrócony tyłem do wiernych,
niekoniecznie musi przynieść ze sobą duchowe pogłębienie. Może temu też
towarzyszyć płytka rutyna. Ważna jest formacja duchowa i liturgiczna nie tylko
kapłanów, ale również ministrantów, scholi, lektorów, zakrystianów, organistów i
oczywiście wiernych. Trzeba, aby podczas liturgii wszyscy się modlili, aby w
głębi duszy ponawiali akty wiary, jednocząc się z żywym Bogiem. Oczywiście
największa rola w tym spada na celebransa, który swoim rozmodleniem musi
wciągnąć zebrany lud w modlitwę. Jeśli on sam się nie modli i tylko zewnętrznie
rutynowo powtarza pacierze, liturgia staje się drętwa, martwa, niekarmiąca
duchowo. A jeśli celebrans jest skoncentrowany na sobie, szuka poklasku, czy
stara się zabawiać ludzi, zraża on wiernych, którzy z czasem zaczną odchodzić.
Podobnie, jeśli liturgia stanie się koncertem, z dobrze wykonującym, ale
niemodlącym się i oczekującym na oklaski chórem czy orkiestrą, stanie się ona
martwa duchowo. Zawalczenie o rzeczywiste rozmodlenie podczas liturgii będzie
wymagało może pewnych technicznych korekt (np. zadbanie, aby drzwi do zakrystii
były zamknięte podczas liturgii, aby rozmowy czy krzątanie się zakrystianina nie
rozpraszało celebransa i ministrantów), ale w gruncie rzeczy podjęcie intuicji
Benedykta XVI odnośnie liturgii wymaga bardziej duchowego nawrócenia.
Inna sprawa, na którą papież jest wrażliwy, to rola piękna w liturgii.
Pamiętajmy, że Benedykt XVI gra na pianinie, a jego brat ks. Georg Ratzinger
jest kompozytorem i w latach 1964-1994 był dyrektorem prestiżowego chóru
katedralnego w Regensburgu. Z rodzinnego domu bracia Ratzingerowie wynieśli
miłość do wielkiej bawarskiej tradycji muzycznej. Domyślać się możemy jedynie,
na jakiego rodzaju presję ks. Georg Ratzinger był narażony w burzliwym okresie
lat posoborowych. Kto pamięta te lata, pamięta rewolucyjne odrzucenie
szanowanego chorału gregoriańskiego czy barokowej liturgicznej polifonicznej,
pojawienie się mszy big-beatowych, rockowych, w stylu Country, ołtarze otoczone
balującymi szansonistkami i różne inne dziwactwa. (Pamiętam, ślub odprawiany w
Poznaniu, w okresie mego nowicjatu. Liturgia sakramentu pewnie była odprawiona
poprawnie, tyle tylko, że całe prezbiterium było zastawione sprzętem
elektronicznym, zwiezionym z myślą o mszy młodzieżowej, która miała się
następnego dnia odbyć. Jak to przeżywali nowożeńcy, trudno mi sobie wyobrazić!).
W przemówieniu wygłoszonym ku czci swego brata, z okazji jego przejścia na
emeryturę, kardynał Ratzinger starał się wyłożyć teologiczne racje przemawiające
za zachowaniem starej tradycji liturgicznej w Regensburgu (łącznie ze znanym mi
z dzieciństwa zwyczajem recytowania modlitwy eucharystycznej po cichu, podczas
gdy chór wykonuje ozdobne Sanctus, przerywane jedynie na podniesienie i potem
kontynuowane dalej). Wrażliwe ucho muzyczne Benedykta XVI musiało nieraz
cierpieć podczas niechlujnie odprawianych liturgii. Nie wydaje mi się jednak, że
papież marzy jedynie o romantycznym powrocie do stylu retro.
W okresie posoborowym, po burzliwym i niemądrym okresie małpowania wzorców
muzycznych z telewizji czy z koncertów, powoli, ale rzeczywiście pojawia się w
Kościele bardziej godna, rozmodlona muzyka liturgiczna. Dzieło o. André Gouzesa
OP, czy echa jego twórczości podjęte przez krakowskich dominikanów okazały się
duchowo nośne. Wierni sami głosują, wybierając miejsca, gdzie odprawia się
liturgię pięknie i z godnością. Wrażliwość na piękno nie musi oznaczać jedynie
powrotu do Palestriny. Wprowadzenie języków narodowych do liturgii okazało się
wielką promocją języków plemion indiańskich w Ameryce Łacińskiej, przeróżnych
języków afrykańskich oraz azjatyckich. Wraz z tym idzie rozwój rodzimej
twórczości muzycznej, czasem wzorowanej na produkcji europejskiej czy
amerykańskiej, zarówno tej głębokiej jak i tej płytkiej, a czasem rzeczywiście
nowatorskiej. (Urzekające dla mnie były śpiewy kościelne, które słyszałem w
Wietnamie oraz podczas mszy odprawianej w języku Tagalog w slumsach Manili.)
Trzeba zapewne wiele lat zanim wyrobi się w każdym obszarze językowym głęboka
tradycja muzyki liturgicznej. Jej piękno oraz głębia będą zależeć nie tylko od
talentów artystycznych, ale i od teologicznej zasady, że muzyka liturgiczna ma
służyć rozmodleniu. Oznacza to, że style muzyki, promowane dzisiaj przez
skomercjonalizowany przemysł, nastawione na rozproszenie, rozrywkę, czy wręcz
zagłuszenie duchowego wnętrza nie mają prawa bytu w liturgii. Jest bardzo tego
świadom papież, który zauważył:
Obserwujemy dzisiaj pogański powrót muzyki dionizyjskiej w dominującej części
muzyki rockowej i pop, której festiwale są kontr-kultem tej samej orientacji –
przyjemności niszczenia, odrzucenia hamulców w codziennym życiu oraz iluzji
odkupienia przez wyzwolenie się z siebie, w dzikiej ekstazie hałasu i tłumu.
Chodzi tutaj o odkupieńcze praktyki, których forma odkupienia wiąże się z
narkotykami oraz jest w całkowitej sprzeczności z chrześcijańską wiarą w
Odkupienie. Nic dziwnego, że w tym obszarze satanistyczne kulty oraz
satanistyczne rodzaje muzyki ciągle się szerzą i ich niebezpieczna siła
zamierzonego niszczenia oraz wykluczenia osoby nie są wystarczająco poważnie
potraktowane[2].
Rodzaj wykonywanej muzyki nie jest obojętny. Wywierając wpływ na emocje oraz
na podświadomość, muzyka dotyka psychikę, można zatem wyróżnić obiektywne
kryteria dla doboru muzyki[3]. Niewątpliwie, jak przez całe wieki, Kościół ma
nadal wielką rolę kulturotwórczą do spełnienia, chroniąc przed dzikim,
niszczącym hałasem, tworząc przestrzenie prawdziwego skupienia, spotkania z
Bogiem oraz rozwijając taką kulturę artystyczną, muzyczną i literacką, która
człowieka podnosi, a nie degeneruje.
Liturgia.dominikanie.pl: Jak ocenia Ojciec wprowadzanie
w życie teologicznych założeń Vaticanum II, dotyczacych reformy liturgii,
zawartych w Sacrosanctum Concilium?
Wojciech Giertych OP: Pytasz mnie o wydarzenia z niedawnej przeszłości, która
jest tematem licznych refleksji i badań. Nie jestem w stanie dać ci obszernej,
naukowej odpowiedzi. Mogę jedynie sięgnąć do pamięci. Pamiętam dawną liturgię
trydencką. Pamiętam moją londyńską, głównie irlandzką parafię, gdzie co
niedzielę śpiewało się chorał gregoriański. (Dyrektor parafialnego chóru był
sprzedawcą w sklepie rybnym.) Pamiętam stopniowe zanikanie łaciny i ostre wokół
tego dyskusje i zranienia, o czym w moim rodzinnym domu się mówiło. W Polsce w
tym czasie inne problemy ciążyły nad Kościołem i dlatego reforma liturgiczna
przeszła spokojnie i bezkonfliktowo. Na Zachodzie zmiany liturgiczne przyszły
gwałtownie, zostały niejako „wymuszone” na Kościele, przy jednoznacznym
zaangażowaniu mediów. Konstytucja o liturgii była pierwszym dokumentem soborowym
i bardzo szybko została ona potraktowana jako przestarzała, w imię „ducha
soborowego”, którego nie zawsze się znajdzie w tekście soborowych uchwał.
Większość zmian liturgicznych wprowadzono oddolnie i następnie zostały one
zaakceptowane przez konferencje episkopatów oraz Stolicę Apostolską. Dlatego
niejednego może zdziwić, że soborowa konstytucja dopuściła języki narodowe
jedynie „w czytaniach i modlitwie powszechnej oraz – jeśli warunki tego
wymagają, w tych częściach, które należą do wiernych”. A więc nie do modlitwy
eucharystycznej oraz podczas mszy św. odprawianych bez wiernych. Nakazała ona
także, by dbać o to, aby „wierni umieli wspólnie odmawiać lub śpiewać stałe
teksty mszalne, dla nich przeznaczone, także w języku łacińskim” (KL 54).
Choć okres reformy liturgicznej przyniósł wiele zamieszania oraz
niefortunnych prób, a ponieważ wierni widzą Kościół głównie poprzez pryzmat
liturgii, ten okres ciągłych zmian wytworzył poczucie, że w Kościele wszystko
może ulec zmianie, również dogmaty oraz nauczanie moralne. Z tego chaosu Kościół
został następnie w dużej mierze wyzwolony przez potężny głos Jana Pawła II,
którego przesłanie, styl duszpasterski oraz wrażliwość liturgiczną ludzie
poznali lepiej niż wrażliwość własnego lokalnego biskupa oraz agend
diecezjalnych. Po latach trzeba dostrzec, iż w okresie odnowy liturgicznej wiele
pozytywnego się dokonało. Liturgia stała się bliższa wiernym, czytania biblijne
są teraz bogatsze po okresie zaniku mszalików używanych przez świadomych
katolików, coraz częściej wierni przychodzą na mszę św. z czymś w rodzaju
polskiego Oremusa; Liturgia Godzin, zawierająca perły duchowości
chrześcijańskiej pojawia się coraz częściej w rękach świeckich, odeszło się od
czysto magicznego, rytualistycznego podejścia do obrzędów. To, że wiele zmian
liturgicznych przyszło oddolnie, nie powinno nas dziwić. Zawsze tak było w
dziejach Kościoła, że nowe formy liturgiczne rodziły się w klasztorach i ruchach
odnowy duchowej, a nie przy biurkach kurialistów, choć oczywiście każda
prawdziwa odnowa wymagała zawsze czujnego oka pasterzy. W sumie trzeba na ten
okres spojrzeć jako na dar Ducha Świętego, odsiewając nadużycia, jeżeli one
jeszcze gdzieś się pojawiają, i wracając do tego, co jest najbardziej istotne w
officium divinum. Nie wydaję mi się, że Kościół potrzebuje teraz gwałtownych
nowych zmian w liturgii. Potrzebuje co najwyżej drobnych korekt oraz przede
wszystkim ożywienia ducha modlitwy, od którego wszelkie nawrócenia się zaczyna.
A to, w dużej mierze zależy od jakości modlitwy osobistej, której trzeba się
ciągle uczyć, sięgając poza modlitwę słowną ku modlitwie kontemplacyjnej. Tu i
ówdzie w Kościele nawrót do cichej modlitwy adoracyjnej już się obserwuje.
Liturgia.dominikanie.pl: Jakie są – według Ojca –
potencjalne kierunki, w których ewoluować może liturgia? Czy może się Ojciec
pokusić o ich osobistą ocenę?
Wojciech Giertych OP: Nie chcę się bawić w proroctwa czy też w futurologię.
Odnowa ducha modlitwy jest w rękach Boga oraz wiernych chcących się wsłuchiwać w
głos Ducha Świętego. To jest ważniejsze niż wyobrażanie sobie, jakie symbole
artystyczne oraz gesty liturgiczne się pojawią, czy też to, czy rubryki
liturgiczne będą ściśle przestrzegane. Ważniejsze natomiast jest zastanawianie
się nad odnową oraz wychodzeniem z kryzysów poszczególnych Kościołów lokalnych.
Jakość celebracji liturgicznej, jej duch rozmodlenia odgrywa tutaj znaczącą
rolę.
Zastanawiając się nad tym, myślę, że warto dokonać istotnego rozróżnienia. Są
kraje, w których nadal istnieje wśród mas wiernych czasem tylko śladowa, ale
wciąż obecna religijność i stąd mają oni oczekiwania, iż będą dla nich
celebrowane liturgie (choć niekoniecznie korzystają z nich regularnie). Do
takich krajów zaliczyłbym Polskę, Włochy, Stany Zjednoczone. Są kraje, które do
niedawna należałoby zaliczyć do tej kategorii, ale w nieodległej przeszłości
dokonało się w nich masowe odrzucenie Kościoła, jego nauki, posługi i
obrzędowości. Do takich krajów zaliczyłbym Hiszpanię, Irlandię, Quebec, Belgię.
I są kraje, w których utrata mas wiernych dokonała się dawno, natomiast ci,
którzy pozostali mają wygórowane oczekiwania odnośnie poziomu posługi
duszpasterskiej oraz duchowego wymiaru liturgii. Do tej kategorii zaliczyłbym
Francję oraz istniejące w wielu krajach środowiska nowych, żarliwych wspólnot
czy też zakonów, które odnalazły ducha i żywotną dynamikę. (W innych obszarach
świata kontekst kulturowy jest całkiem inny, co inaczej rzutuje na misję
Kościoła i jego liturgię. Trudno mi się wypowiadać na temat trendów
liturgicznych afrykańskich diecezji.)
W krajach pierwszej kategorii jest wypracowany od dawna model celebracji
liturgicznej, który nie ulega specjalnemu pogłębieniu. Sposób celebrowania mszy
św. niedzielnej, chrztów, ślubów i pogrzebów jest wszędzie podobny, w gruncie
rzeczy dość rutyniarski, bez większego wysiłku, aby dokonało się głębokie
rozmodlenie. Nie ma też wielkiej świadomości, iż należałoby zadbać o odnowę.
Wszystko robi się po staremu i życie Kościoła jest kontynuowane. Kościoły są
wypełniane, księża są zajęci i zdaje się, że nie ma problemów. Ale podskórnie
wyczuwa się narastającą płyciznę oraz zniechęcenie.
W krajach drugiej kategorii, Kościół robi wrażenie tkwiącego w paraliżu.
Gwałtowny spadek praktyk religijnych oraz powołań spowodował starzenie się
kleru, brak inwencji oraz rutyniarskie powtarzanie tych samych wzorców (śpiewów,
gestów, frazesów), które może były nowe i ciekawe w latach 60. i 70., ale
dzisiaj drażnią swą banalnością, szczególnie, gdy ci, co byli duszpasterzami
młodzieży czterdzieści lat temu nadal się za takich uważają i chcą serwować to,
co było modne wtedy. Widziałem piękne kościoły w Hiszpanii, z garstką tylko
wiernych, z liturgią odprawianą niechlujnie, z brakiem zadbania o czystość i
piękno wokół ołtarza oraz z celebracją, w której usilnie stara się o to, by być
„na czasie”, podczas gdy większość społeczeństwa to wszystko nic nie obchodzi.
Gdy celebrans jest znudzony tym, co czyni, trudno, aby zapalił wiernych.
Wyraźnie przy tym widać, że Bóg jest zawsze świeży i młody, a gdy się uwagę
kieruje na siebie, na aktualne trendy ideologiczne czy społeczne, to bardzo
szybko wszystko staje się przestarzałe. Kościół w Irlandii czy w Kanadzie
odrodzi się jedynie wtedy, kiedy odnajdzie prymat cnót teologalnych i kiedy więź
z żywym Bogiem będzie na nowo w centrum liturgii. Wtedy liturgia będzie piękna,
zadbana, rozmodlona i pociągająca.
Do trzeciej kategorii zaliczam takie miejsca, gdzie wyczuwa się, że Bóg jest
najważniejszy, gdzie jest swoboda organizacji celebracji (doboru mebli,
oświetlenia, szat, śpiewów) z myślą o tym, by rzeczywiście liturgia karmiła
swoim pięknem, gdzie jest troska o głębię teologiczną oraz inicjację w obcowanie
z Bogiem. Skoro w wielu krajach Zachodu jest niewielu księży, a wierni wszyscy
mają samochody, obserwuje się zjawisko polegające na tym, że ludzie regularnie
uczestniczący w liturgii niekoniecznie wiążą się ze swoją parafią, wobec której
bywają zniechęceni, ale szukają miejsc (klasztory kontemplacyjne, nowe ruchy
religijne, zakony znane z troski o jakość liturgii), gdzie rzeczywiście panuje
duch modlitewny, gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu.
Z Wojciechem Giertychem OP rozmawiali Jakub Kubica i Dawid Kusz
OP
O. Wojciech Giertych urodził się 27 września 1951 r.
w Londynie. Złożył profesję w Zakonie Braci Kaznodziejów i przyjął święcenia
kapłańskie; obronił pracę doktorską z teologii na Papieskim Uniwersytecie św.
Tomasza Angelicum w Rzymie, jest również magistrem historii; jest autorem
artykułów i książek. Był asystentem Generała Zakonu ds. Europy Środkowej i
Wschodniej (1998-2002), a obecnie jest asystentem ds. życia intelektualnego;
jest członkiem Rady Generalnej Zakonu od 1998 r.; jest profesorem teologii
moralnej na Papieskim Uniwersytecie św. Tomasza Angelicum w Rzymie i w Kolegium
Filozoficzno-Teologicznym Polskiej Prowincji Dominikanów w Krakowie.
W 2005 r. Ojciec Święty Benedykt XVI mianował go Teologiem
Domu Papieskiego.
Przypisy:
[1] A New Song for the Lord, (New York: Crossroad, 1996) s. 148.
[2] Op. Cit., s. 155.
[3] Zob. Basil Cole OP, Music and Morals. A Theological Appraisal of the
Moral and Psychological Effects of Music, (New York: Alba House, 1993).
|