Czemu tak wielki lęk lub złość wywołuje możliwość zachowania
skromnej kontynuacji tego, co było przez wieki - tradycyjnej, łacińskiej Mszy
Świętej?
Od kilkunastu miesięcy, co jakiś czas przez media przebiega coś
jakby dreszcz wywołany zapowiedzią, że papież Benedykt lada moment przywróci do
pełni praw mszę trydencką - tę mszę, o której nawet dziennikarze " Timesa" czy
Reutera wiedzą przynajmniej tyle, że jest "przedsoborowa", "łacińska" i
"odprawiana tyłem do ludu". Ostatnio dreszcze te zaczynają przypominać skurcze
porodowe, a zamiast przecieków zaczynają się pojawiać oficjalne komunikaty - na
ten temat wypowiadają się kardynałowie, biskupi, rzecznicy katolickich agencji
prasowych. O co tu chodzi? Dlaczego Benedykt XVI - jak piszą dobrze
poinformowani watykaniści - osobiście zabiega o to, by ta sprawa "szła do
przodu", mimo sprzeciwów nawet w samym Rzymie? I czemu ta, zdawałoby się, sprawa
dawno pogrzebana wywołuje takie zainteresowanie opinii publicznej?
Czterdzieści lat temu właściwie nikt nie był przeciw reformie
liturgii zarządzonej przez Vaticanum II. Wszyscy akceptowali wizję umiarkowanych
reform. Nawet abp Marcel Lefebvre, już wówczas przywódca konserwatystów, wyrażał
się z entuzjazmem o pierwszych ostrożnych zmianach. Jednak zamiast reformować,
obdarzona zaufaniem Pawła VI komisja ekspertów praktycznie skonstruowała od
podstaw nowy porządek mszy, novus ordo missae. W roku 1969 papież ogłosił, że
wprowadza go na miejsce dotychczasowego mszału trydenckiego.
- Wszelki opór w przyjmowaniu "nowej mszy" był łamany ostrymi
sankcjami. Mszę trydencką mogli odprawiać tylko starzy księża, i to jedynie
prywatnie (korzystał z tego do śmierci założyciel Opus Dei, św. Josemaria
Escriva de Balaguer).
Wprowadzeniu nowego mszału Ratzinger, wykładowca teologii w
Ratyzbonie, przyglądał się z osłupieniem: "Burzono starożytną budowlę i
tworzono inną, nawet jeśli używano do tego materiałów, z których zbudowana była
stara konstrukcja". Najbardziej dotknięty był dyskryminacją starego rytu:
"Ogłoszenie zakazanym mszału, który był wypracowywany przez wieki,
poczynając od czasów sakramentarzy Kościoła starożytnego, spowodowało wyłom w
historii liturgii i jego następstwa mogły być tylko tragiczne".
Dwadzieścia lat temu w Rzymie zaczęło się jednak znowu mówić,
że "problem wciąż istnieje" - do centrali Kościoła wciąż bowiem napływały wieści
o grupkach wiernych, którzy mimo nacisków nie chcieli zrezygnować ze starej
liturgii. Równocześnie zaczęto sobie zdawać sprawę, że wbrew posoborowej
propagandzie sukcesu coś złego dzieje się z wiarą i liturgią. Jan Paweł II był
skłonny rozluźnić posoborowe rygory, utworzył potajemnie komisję dziewięciu
kardynałów (był w niej kard. Ratzinger, wówczas już prefekt Kongregacji Nauki
Wiary), która orzekła, że stara msza nigdy nie została zakazana, a żaden biskup
nie może zakazać jej odprawiania. Komisja zaproponowała papieżowi ogłoszenie
normy, że każdy ksiądz może odprawiać mszę trydencką - lecz Jan Paweł II nie
odważył się na podpisanie tego dokumentu. Utajniono jego treść.
Dwa lata później, w 1988 r., doszło do tzw. schizmy abp.
Lefebvre'a. Katastrofa nastąpiła mimo niezmordowanych starań Ratzingera. Po
fakcie Jan Paweł II wydał dokument, który miał ułatwić zainteresowanym dostęp do
"niektórych dawnych form liturgicznych tradycji łacińskiej". Na podstawie tego
dokumentu powstały też podlegające Rzymowi instytuty kapłańskie kultywujące
tradycyjną liturgię i duchowość (z Bractwem św. Piotra na czele).
Jednak jeszcze dziesięć lat temu niektórzy mówili, jakby z
ulgą, że stara liturgia to nostalgia starców i "schizma lefebvrystów" - problem
minimalizowano, a tradycjonalistów trzymano na marginesie. U nas ks. prof.
Michał Czajkowski zapewniał, że stara msza "na pewno nigdy już nie zostanie
przywrócona", a prymas Polski mówił w telewizji, iż tą mszą interesują się tylko
"wrogowie Kościoła", a przecież "trzeba z żywymi naprzód iść"...
A jednak stało się inaczej. I to nie dlatego, że dla Benedykta
XVI to kwestia peryferyjna i że chodzi tu o swoistą dyplomację nakierowaną na
"uleczenie schizmy lefebvrystów". Tak w istocie było za Jana Pawła II - lecz
jego następca w tym właśnie punkcie różni się od tego, którego skądinąd szczerze
podziwia.
Żeby to zrozumieć, należy spróbować zajrzeć do wnętrza
człowieka, który zajmuje obecnie miejsce św. Piotra. Wspominając swe lata
dziecięce, pisze on m.in. o tym, że zagłębianie się w "tajemniczy świat"
liturgii było dla niego "fascynującą przygodą". "Spotykałem tam
rzeczywistość, której nikt nie zmyślił, której nie stworzył ani jakiś urzędnik,
ani wielka jednostka. Ta tajemnicza struktura tekstu i akcji wyrosła poprzez
stulecia z wiary Kościoła. (...) Nie wszystko było logiczne, czasami zawikłane i
trudne w orientacji. Ale właściwie przez to struktura ta była cudowna i dziwnie
przejmująca".
Te słowa bardzo wyraźnie rozmijają się z mentalnością opartą na
nieustannym poszukiwaniu nowości i na mierzeniu nawet modlitwy postulatem, by
była z miejsca zrozumiała zawsze i dla wszystkich. Sam autor sygnalizuje, że
spotkania z tradycyjną, nawarstwioną liturgią katolicką były jednym z
najważniejszych doświadczeń jego dzieciństwa i młodości. Gdy w roku 2001 mówił
on do grupy tradycjonalistów, że zna bardzo dobrze ich miłość do liturgii
trydenckiej ("to również po trosze moja własna wrażliwość"), czynił na pewno
szczere wyznanie.
Ratzinger został ukształtowany przez ruch liturgiczny, który w
XX wieku dążył do odkrycia skarbów liturgii dla ogółu wiernych. Stał się jednak
również świadkiem strasznego upadku nadziei związanych z tymże ruchem - gdy
skończyło się na tym, że po Vaticanum II, zamiast przybliżać ludzi do liturgii,
samą liturgię zaczęto zmieniać według gustów ludzkich. Ratzinger dostrzegł
bardzo szybko, że to nieporozumienie prowadzi do prawdziwych spustoszeń. "W
miejsce liturgii, będącej owocem nieprzerwanego rozwoju, przyszła liturgia
sfabrykowana. Odrzuciliśmy organiczny, żywy proces wzrostu i wielowiekowego
rozwoju i zastąpiliśmy go - jak to się ma w procesie produkcyjnym - fabrykacją,
banalnym produktem chwili".
Ratzinger był więc od początku krytykiem nowych porządków
liturgicznych - liczącym się ze słowami, szanującym dyscyplinę kościelną, lecz w
istocie bezlitosnym dla tego, co koryfeusze reformy przedstawiali jako jej
osiągnięcia. Krytykował odwrócenie celebransa "twarzą do ludu" (uwaga wiernych
koncentruje się wtedy bardziej na księdzu niż na "Panu, który przychodzi"),
całkowite wyrugowanie łaciny (liturgie stają się "narodowe") - zwracał zresztą
uwagę, że "o żadnej z tych zmian nie ma mowy w dekretach Soboru". Wiadomo też,
że z bólem przyjmował ogołocenie nowej mszy z wielu modlitw ważnych dla jej
charakteru ofiarnego, a zawsze z niepokojem reagował na stopniową likwidację
gestów adoracji (np. przyklęknięć).
Przede wszystkim jednak krytykował samą zasadę swoistych
"rządów absolutnych" w stosunku do modlitwy Kościoła: "Po Soborze Watykańskim II
powstało wrażenie, że w sprawach liturgii papież może właściwie wszystko" - a
przecież "papież może być jedyniepokornym sługą jej prawidłowego rozwoju",
"pełnomocnictwo papieża znajduje się na służbie świętej tradycji". Tak więc
argument, że "papież tak zdecydował", liczy się w płaszczyźnie dyscypliny - ale
nie nadaje się na uzasadnienie zmian w liturgii.Bardzo często w wypowiedziach
Ratzingera powtarza się, jak refren, uwaga, że największym skandalem reformy
posoborowej jest praktyczny zakaz używania mszału tradycyjnego. W tym miejscu
Ratzinger wprost nie ma słów, żeby wyrazić swe zgorszenie: "Czegoś podobnego
nie było w całej historii Kościoła - przekreślono przecież jego całą
przeszłość". A przecież "wspólnota, która wszystko, co dotychczas było
dla niej najświętsze i najszczytniejsze, ni stąd, ni zowąd uznaje za surowo
zakazane, a tęsknotę za tymi zakazanymi elementami traktuje wręcz jako
nieprzyzwoitość, stawia samą siebie pod znakiem zapytania".
I właśnie w tym miejscu dochodzimy do pierwszego powodu,
dlaczego papież chce przywrócić stary mszał łaciński do pełni praw w Kościele.
"To, co było aż do 1969 roku właściwą liturgią Kościoła, czymś najświętszym
dla nas wszystkich, nie może po 1969 stać się czymś nie do przyjęcia". To
kwestia wiarygodności.
Jest jednak także drugi powód: Ratzinger uważa, że
nieskrępowana obecność liturgii tradycyjnej wpłynie także korygująco na
powszechnie dziś celebrowaną liturgię zreformowaną. Liturgia tradycyjna stanie
się dla zreformowanej jakby kryterium poprawności, chroniącym przed
nadużyciami.
Chodzi jednak nie tylko o nadużycia czysto liturgiczne. Zdaniem
Ratzingera mszał trydencki, wyrażający bardzo mocno tradycyjną katolicką
teologię i dogmaty wiary, jest dziś szczególnym wyrzutem sumienia lub przeszkodą
dla tych, którzy tę wiarę uważają za nieaktualną. Istnieje przecież w Kościele
wyraźny prąd, głoszący, że nowa liturgia jest najściślej związana z nową
teologią - a ta ostatnia opiera się na przekonaniu o dezaktualizacji tego, w co
i jak wierzył Kościół przez wieki. To jasne, że dla przedstawicieli tej wizji
nieskrępowana, autoryzowana przez Kościół obecność liturgii trydenckiej jest
czymś nie do przyjęcia: jest to dla nich jakby zakwestionowanie zerwania, które
uznali za swoisty mit założycielski Kościoła posoborowego. Otóż w tym micie
modernistycznym bardzo ważną rolę odgrywa zanegowanie tych części nauki
katolickiej, które zostały zdefiniowane na Soborze Trydenckim w polemice z
protestantyzmem. "Tylko na podstawie praktycznej dyskwalifikacji
Trydentu - mówił Ratzinger w wykładzie "Teologia liturgii" - można
pojąć zacietrzewienie towarzyszące walce z możliwością celebrowania nadal mszy
według mszału z1962. Ta możliwość jest najmocniejszym, a stąd najtrudniejszym do
zniesienia sprzeciwem wobec opinii tego, kto sądzi, że wiara w Eucharystię
sformułowana przez Trydent utraciła swoją ważność".
Czy wszystko to stanowi także klucz do obecnej sytuacji? Czego
bronią te szeregi wysoko postawionych hierarchów francuskich, którzy jeżdżą
teraz do Rzymu, aby zniechęcać papieża do uwolnienia starej mszy? Dlaczego wobec
tej "liberalizacji" tak wysoko podnoszą głos trwogi znani "liberałowie", gotowi
na wszystko, tylko nie na wolność dla tradycji łacińskiej? Czemu tak wielki lęk
lub złość wywołuje prosta możliwość zapewnienia skromnej kontynuacji temu, co
było przez wieki - w jaki sposób może to być zagrożeniem dla pielęgnowanych od
dziesięcioleci "wielkich budów liturgicznych" okresu posoborowego?
Widzimy teraz dobrze, że wbrew pozorom, utrwalanym w ostatnich
dziesięcioleciach, stosunek do liturgii tradycyjnej nie jest sprawą marginalną.
Jest jak papierek lakmusowy.
U końca pontyfikatu Jana Pawła II takim papierkiem lakmusowym
była słynna deklaracja Dominus Iesus, przygotowana także przez kard. Ratzingera.
Był to test przede wszystkim dla teologów - ale dzięki niemu dowiedzieliśmy się
m.in., w jak nikłym stopniu mainstream elit teologicznych współczuje dziś z
najbardziej podstawowymi prawdami wiary chrześcijaństwa: przecież przedmiotem
głośnej i silnej kontestacji stał się dokument powtarzający jedynie pewnik
katolicki, że Chrystus jest jedynym Pośrednikiem, a Kościół jedyną drogą
zbawienia. Zwykli katolicy nie mogli się nadziwić, że te prawdy wywołają
sprzeciw teologów. Nauka to była gorzka, ale dla wszystkich pouczająca.
Teraz wiele wskazuje na to, że po tamtym teście teologicznym
przyjdzie test liturgiczny. Benedykt XVI chce nie tylko ułatwić życie
dyskryminowanym tradycjonalistom, ale i zaproponować ten swoisty "test
trydencki" całemu Kościołowi - test nie tylko liturgicznego gustu czy
adoracyjnej żarliwości, lecz równocześnie test kościelnej wiarygodności, a nawet
jeszcze więcej: sprawdzian solidarności z wiarą Kościoła wszystkich czasów.
W tym teście po jednej stronie staną i przekonani
tradycjonaliści "trydenccy" i otwarci na tradycję intuicyjni konserwatyści, no i
przede wszystkim ci zwyczajni katolicy, których zawsze jest najwięcej - a więc
razem ci, którzy są bardzo "za", i ci, którzy z całą życzliwością i zwykłą
"czcią ojca i matki swojej" po prostu są otwarci. Kto stanie po drugiej stronie
i kto będzie tam chorążym?
Paweł Milcarek - „Rzeczpospolita” (10.11.2006)
|